Tag: Real Madryt

Pół roku niebezpiecznego życia

W piłkarskim świecie zmiany następują szybciej, niż gdziekolwiek indziej. Rok 2014 Real Madryt, prowadzony wówczas przez Carlo Ancelottiego, kończył opromieniony zdobyciem czterech trofeów (w tym tego najcenniejszego w postaci Ligi Mistrzów). Jakby tego było mało, swą hegemonię Madrytczycy dodatkowo przypieczętowali serią dwudziestu dwóch wygranych oficjalnych spotkań z rzędu, przy druzgocącym wręcz bilansie bramkowym 81 (słownie: osiemdziesiąt jeden) do 10. Wobec takiej dyspozycji Królewskich wydawało się wręcz nieuniknione, że w nadchodzących miesiącach gablota w klubowym muzeum wzbogaci się o kolejne puchary. Tym bardziej, że dokładnie w tym samym czasie odwieczny wróg Realu, FC Barcelona, coraz bardziej pogrążała się w kryzysie zarówno sportowym, jak i organizacyjnym. Kulminację tego kryzysu stanowiły dymisja dyrektora sportowego Antoniego Zubizaretty i rezygnacja ze stanowiska jego asystenta Carlesa Puyola, do których doszło 5 stycznia 2015 roku. Mając na uwadze, że zaledwie dzień wcześniej Barça fatalnie rozpoczęła nowy rok, przegrywając na wyjeździe z Realem Sociedad San Sebastián, policzone zdawały się być także dni trenera Katalończyków, Luisa Enrique.

Ówczesny wzlot Realu był wyraźnie widoczny także w wymiarze indywidualnym. O ile Cristiano Ronaldo w styczniu 2015 roku właśnie szykował się, by odebrać swoją drugą z kolei (a trzecią w ogóle) Złotą Piłkę, o tyle dla Leo Messiego poprzedzające miesiące były jednymi z najsłabszych w jego karierze. Na domiar złego, jak dotąd zupełnie nie sprawdzał się kupiony przed sezonem 2014/15 do Barcelony Luis Suárez, który nie potrafił znaleźć wspólnego języka z partnerującymi mu w ataku Messim i Neymarem. Początki Urugwajczyka w katalońskim klubie były na tyle ciężkie, że zaczęły pojawiać się nawet plotki o rychłym powrocie napastnika do Premier League. Dla odmiany zarówno Niemiec Toni Kroos, jak i Kolumbijczyk James Rodriguez (obaj zakupieni w letnim oknie transferowym) praktycznie od razu świetnie wkomponowali się w zespół Realu, z powodzeniem wypełniając lukę, jaka powstała w środkowej formacji Królewskich po rezygnacji z usług Xabiego Alonso i Ángela Di Marii.

Od tamtej pory minęło raptem dwanaście miesięcy, a futbolowy krajobraz zdążył zmienić się nie do poznania. Carletto już nie pracuje w Realu. Ba, nie pracuje już w nim także Rafa Benítez, który zastąpił Włocha po nieudanej końcówce poprzedniego sezonu, i któremu z początkiem stycznia 2016 roku po zaledwie pół roku pracy także pokazano drzwi. Wbrew oczekiwaniom z początku ubiegłego roku, Królewscy nie zdobyli w minionych 12 miesiącach żadnego trofeum. Ku rozpaczy madryckich kibiców, Ligę Mistrzów wygrała znienawidzona Barcelona, czyniąc to na dodatek w porywającym stylu – w drodze po końcowy sukces Katalończycy rozbili zwycięzców wszystkich najsilniejszych lig w Europie, tj. mistrzów Anglii, Francji, Niemiec i Włoch. Mało tego, do triumfu w najważniejszych rozgrywkach klubowych Barcelona dołożyła Mistrzostwo Hiszpanii i Puchar Hiszpanii, a po letniej przerwie – także Superpuchar Europy i wygraną w Klubowych Mistrzostwach Świata. Ogółem zaś z 65 rozegranych w tym czasie oficjalnych spotkań wygrała aż 51 (dokładnie tyle samo razy zwyciężał rok wcześniej Real Madryt). Kluczem do tych wszystkich sukcesów okazała się przede wszystkim znakomita współpraca ofensywnego, południowoamerykańskiego tercetu Messi – Suárez – Neymar, który w 2015 roku łącznie zdobył rekordowe 137 z aż 180 bramek strzelonych przez cały zespół Barçy (który to wynik również stanowi wyczyn bez precedensu). Ażeby lepiej wyobrazić sobie skalę osiągnięć barcelońskiego napadu, wystarczy sobie uzmysłowić, iż jego członkowie w trójkę uzbierali w minionym roku więcej goli, niż jakikolwiek inny klub w Europie za wyjątkiem Paris Saint Germain (którego piłkarze umieszczali piłkę w siatce aż 138 razy). Rola primus inter pares w tym tercecie przypadła rzecz jasna Leo Messiemu; można spokojnie stawiać dolary przeciwko orzechom, że już za kilka dni Złota Piłka za rok 2015 po dwuletniej przerwie ponownie trafi w ręce Argentyńczyka. Messi w ubiegłym roku odzyskał fantastyczną formę, którą imponował zwłaszcza w czasach, gdy Barcelonę prowadził jeszcze Pep Guardiola. Dla porównania, Cristiano Ronaldo po świetnym początku roku z każdym kolejnym miesiącem gasł coraz bardziej i choć Portugalczyk znajdzie się na podium plebiscytu dla najlepszego piłkarza 2015 roku, to jednak ostatnich miesięcy na pewno nie zaliczy do udanych. Wreszcie, w tej wyliczance barcelońskich przewag nie może zabraknąć także pochwał dla trenera Luisa Enrique (wciąż chyba nieco niedocenianego w Europie). Były napastnik Barcy (ale i Realu!) okazał się w końcu tym, który z jednej strony potrafił zachować i jeszcze usprawnić najlepsze elementy schedy pozostawionej mu przez Pepa Guardiolę, a jednocześnie umiał wzbogacić grę Katalończyków o dodatkowe, niebagatelne atuty (kontrataki i stałe fragmenty gry). Obecnie nie ulega już wątpliwości, że w przeciwieństwie do jego poprzedników Luis Enrique zdołał nadać Barcelonie własny, charakterystyczny sznyt.

Dość jednak tych peanów na cześć Dumy Katalonii. Wydaje się, że do podobnych wniosków doszedł w Madrycie także Florentino Pérez, wymawiając posadę Rafie Benítezowi, którego dotychczasowa praca raczej nie rokowała sukcesów, i powierzając misję prowadzenia zespołu słynnemu Zizou. Czy Zinédine Zidane stanie się dla Realu tym, kim dla Barcelony był Pep Guardiola i zapoczątkuje nową erę w historii klubu z Santiago Bernabéu? Póki co Francuz zaczął wspaniale (od zwycięstwa 5:0 nad Deportivo La Coruña), jednak prawdziwe wyzwania dopiero przed nim. Trudno oprzeć się wrażeniu, że oddając stery okrętu w ręce tak niedoświadczonego szkoleniowca prezydent Królewskich bardzo ryzykuje. Owszem, Guardiola przed objęciem stanowiska pierwszego trenera również miał za sobą epizod jedynie w drużynie B, ale on w odróżnieniu od Zidane’a miał w 2008 roku całe wakacje na zapoznanie się z zespołem i przetestowanie swoich pomysłów. Francuz jest tego luksusu pozbawiony, od razu został rzucony na głęboką wodę i będzie musiał się mocno starać, aby nie pogrążyć się w odmętach. I liczyć na powtórkę z nie tak dawnej jeszcze historii, gdy szkoleniowiec obejmujący zespół w środku sezonu okazywał się cudotwórcą – tak było choćby w przypadku równie nieopierzonego Roberto di Matteo, który w sezonie 2011/12 w pół roku przeprowadził Chelsea Londyn od przeciętności do zwycięstwa w Lidze Mistrzów (a ta sztuka nie udawała się przedtem takim trenerskim tuzom, jak choćby José Mourinho czy Carlo Ancelotti). Można sięgnąć jeszcze głębiej w przeszłość i przywołać przykład Vicente del Bosque, który Realu Madryt miał być jedynie trenerem tymczasowym (w trakcie sezonu 1999/00 zastąpił zwolnionego Johna Toshacka), a stał się legendą, dwukrotnie sięgając po Ligę Mistrzów i Mistrzostwo Hiszpanii. Z drugiej jednak strony, w tym samym Realu Madryt los z reguły brutalnie obchodził się z trenerami „strażakami”. Niepowodzeniem kończyły się przecież całkiem świeże jeszcze próby ratowania nieudanego sezonu przez Wanderleya Luxemburgo, Juana Ramóna Lópeza Caro czy też Juande Ramosa.

Tych, którzy twierdzą, że Zinédine Zidane ma przed sobą minimum pół roku spokojnej pracy, pragnę przestrzec. W Realu Madryt nie istnieje coś takiego, jak okres próbny. Albo wygrywasz tu i teraz, albo wylatujesz jutro. Francuza również ta zasada dotyczy, tym bardziej, że obecny sezon wcale nie jest jeszcze dla Królewskich stracony. Madrytczycy wciąż są jednymi z głównych faworytów do wygrania Ligi Mistrzów, a w Primera División tracą do lidera zaledwie 4 punkty, czyli tyle, co nic. Brak triumfu w przynajmniej jednych z tych dwóch rozgrywek (na Puchar Hiszpanii, z uwagi na niedawną dyskwalifikację, Królewscy już szans nie mają) może kosztować Zizou posadę. No chyba że Florentino Pérez w końcu nauczy się, że nieustanne żonglowanie szkoleniowcami to droga donikąd. Albo – co dużo bardziej prawdopodobne – latem na rynku trenerskim akurat nie będzie żadnego głośnego nazwiska, które zaspokajałoby ambicje włodarza Królewskich. Tak czy siak, odwołując się do znanej frazy autorstwa prezydenta Sukarno, słynnego Francuza czeka co najmniej pół roku niebezpiecznego życia.

AKTUALIZACJA (14.01.2016):
Teza o całkowitym odwróceniu losów Realu i Barcelony znalazła właśnie kolejne potwierdzenie. 30 grudnia 2014 roku Trybunał Arbitrażowy do spraw Sportu w Lozannie (CAS) ostatecznie utrzymał w mocy zakaz transferowy nałożony na kataloński klub w związku z nieprawidłowościami, jakich dopuściła się Barcelona przy pozyskiwaniu małoletnich piłkarzy spoza Unii Europejskiej. Zakaz ten obejmował dwa okienka transferowe (zimowe i letnie w 2015 roku) i przestał obowiązywać z końcem ubiegłego roku. Dziś jednak FIFA ogłosiła, iż identyczna kara – i to za takie same przewinienia – zostanie wymierzona Realowi Madryt (oraz jego rywalowi zza miedzy, Atlético Madryt). Oczywiście Królewscy na pewno będą próbowali odwołać się od tego rozstrzygnięcia, jeżeli jednak im się to nie uda, to ani latem tego roku, ani zimą przyszłego roku nie będą mogli zarejestrować żadnego nowego piłkarza. Z pewnością nie jest to najlepsza wiadomość ani dla prezydenta Realu (którego znakiem rozpoznawczym od lat jest transferowa bulimia), ani dla nowego opiekuna zespołu z Madrytu.

Śnięte Derby

Dzień 31 października 2013 roku. Godzina 18:00. Stadion Camp Nou, Barcelona. To właśnie w tej chwili i w tym miejscu rozbrzmi dziś gwizdek arbitra rozpoczynający pierwsze w tym sezonie, długo wyczekiwane ligowe starcie pomiędzy FC Barceloną a Realem Madryt. Ale, ale… No właśnie, czy aby na pewno długo wyczekiwane? Przyznam się, że jeżeli o mnie chodzi, to wieczorne El Clásico budzi we mnie co najwyżej letnie emocje. Nie zrozumcie mnie źle – to wciąż wspaniałe zespoły, złożone z chmary genialnych piłkarzy (i dwóch Überpiłkarzy), faworyci do wygrania La Liga i do uniesienia Pucharu z Wielkimi Uszami. A jednak ja, który przez ostatnie 4 – 5 lat każdorazowo chłonąłem zmagania tych gigantów całym swoim jestestwem, teraz uczynię to głównie z konieczności (to w końcu Gran Derby, totalne ich olanie byłoby w złym tonie). I mam wrażenie, że nie jestem w tym odczuciu odosobniony. Skąd to się bierze?

Przede wszystkim stąd, że… inni grają po prostu lepiej. Ba, nie tylko lepiej – także ładniej dla oka i nowocześniej. Wystarczy spojrzeć, jak widowiskowo rozgrywa piłkę Arsenal (zerknijcie choćby na akcję – rozpływał się już nad nią Michał Okoński, tak więc temat można śmiało uznać za wyczerpany), jak błyskawicznie przemieszczają się od pola karnego do pola karnego podopieczni Jurgena Kloppa, czy też jak walczą o każdy metr kwadratowy boiska futboliści Atletico Madryt, by zdać sobie sprawę z tego, że w chwili obecnej ani Barcelona, ani Real, nie są już dla nikogo punktem odniesienia. Trafnie zauważył wspomniany już wyżej Michał Okoński, że styl gry Arsenalu automatycznie nasuwa skojarzenia z tiki-taką z najlepszych czasów Barcelony – tyle że właśnie, Katalończycy już tak nie grają. To ostatnie akurat mogę potwierdzić – próbowałem oglądać ostatnie ligowe spotkanie Barcy z Osasuną i gdyby nie to, że śmierć z nudów jest póki co niemożliwa, po 90 minutach wpatrywania się w ten wątpliwej jakości spektakl pewnikiem pozostałby ze mnie jeno smętny kadawer.

Sęk w tym, że to nie jest tak, że tiki-taka z dnia na dzień przestała działać. Nic z tych rzeczy, ona nadal działa – ale w wykonaniu innych drużyn. Przykłady? Choćby ostatnie pogromy w Lidze Mistrzów – nie dość, że w ostatnią środę PSG i Bayern zdemolowały swoich przeciwników w stylu iście porywającym (po 5:0), to jeszcze wymieniły przy tym odpowiednio 694 i 744 podania. Przecież tak jeszcze do niedawna grali Katalończycy! Choć chyba nawet oni nie dominowali aż w takim stopniu, jak czyni to obecny Bayern. Weźmy statystyki Bawarczyków z meczu przeciwko Viktorii Pilzno: posiadanie piłki – 70%, liczba strzałów – 35 (Czesi na bramkę Neuera nawet się nie zamachnęli), liczba strzałów celnych – 22, celność podań – 90%. Aż trudno znaleźć słowa, które w pełni oddawałoby skalę tych osiągnięć. Wygląda na to, że – choć wydawało się to nieprawdopodobne – Guardioli udało się wynieść maszynkę stworzoną przez Juppa Heynckesa na jeszcze wyższy, niebotyczny poziom.

Brak Guardioli (i jego odwiecznego adwersarza w osobie Jose Mourinho) na ławce trenerskiej odpowiednio Barcelony i Realu to zresztą kolejny powód, dla którego dzisiejsze El Clásico nie będzie smakować tak samo, jak jeszcze to niedawna to bywało. Owszem, klasie trenerskiej prowadzącego Królewskich Carlo Ancelottiego trudno cokolwiek zarzucić, wszak fachowiec to wybitny, co udowadniał i w Milanie, i – w mniejszym stopniu – w Chelsea. Podobnie wygląda sprawa ze szkoleniowcem Barcy – Gerardo Martino, choć do niedawna dla wielu był postacią całkowicie anonimową, zanotował właśnie najlepszy ligowy start w historii klub; mieć do niego pretensje byłoby w tej sytuacji niedorzecznością. Gdzież jednak im obu do Pepa i Mourinho – trenerskich wizjonerów, wybitnych taktyków i nieuleczalnych perfekcjonistów. Hiszpan i Portugalczyk samą swoją obecnością elektryzowali tłumy i inspirowali piłkarzy do wielkości. Włoch i Argentyńczyk, każdy z nich o aparycji dobrodusznego, nieco znudzonego całym tym otaczającym go zgiełkiem wujka, nawet krzycząc nie są w stanie wywrzeć podobnego efektu.

Cóż więc zobaczymy dziś na Camp Nou? Być może wielki spektakl – potencjał oba zespoły mają ogromny, a jakiż jest lepszy moment, by go wyzwolić, aniżeli Gran Derby właśnie. Obawiam się jednak, że ujrzymy co innego – wymieniane w niespiesznym tempie dziesiątki podań i próby wejścia z piłką do bramki w wykonaniu Barcy oraz nierówny, niezdecydowany Real Madryt, niepotrafiący dokonać wyboru pomiędzy szybką grą z kontrataku (wodą na młyn dla Ronaldo i Bale’a) a misternie konstruowanym atakiem pozycyjnym (preferowanym przez Isco i Modrica). Obym się mylił, i oby dzisiejsze spotkanie udowodniło, że serce europejskiego futbolu wciąż bije na Półwyspie Iberyjskim.