Tag: Niemcy

16-18.06 – 7., 8. i 9. dzień Euro – Polska urywa punkty Niemcom, Ukraina sięga dna, a Hiszpanie i Belgowie gromią

Anglia – Walia 2:1
Ukraina – Irlandia Północna 0:2
Niemcy – Polska 0:0
Włochy – Szwecja 1:0
Czechy – Chorwacja 2:2
Hiszpania – Turcja 3:0
Belgia – Irlandia 3:0
Islandia – Węgry 1:1
Portugalia – Austria 0:0

1. Od ostatniego wpisu minęło raptem parę dni, a druga kolejka fazy grupowej już za nami. Z rodzimej perspektywy gwoździem programu był oczywiście czwartkowy mecz z Polski z Niemcami (któremu tym razem dla odmiany poświęcę parę słów na sam koniec), ale i w pozostałych spotkaniach sporo się działo. Ponieważ czas nagli – już za moment gramy z Ukrainą – poniżej zamieszczam skróconą relację z wydarzeń minionych kilku dni.

2. Pierwszą drużyną, która definitywnie pożegnała się z turniejem, jest Ukraina – po dość niespodziewanej porażce z Irlandią Północną Ukraińcy nie mają już szans nawet na zajęcie trzeciego miejsca w grupie. To oznacza, że w ostatnim spotkaniu przeciwko Polsce zagrają tylko i wyłącznie o zachowanie twarzy. Nasze doświadczenia z boisk w Japonii i Korei (2002) oraz w Niemczech (2006) pokazują jednak, że tego rodzaju motywacja często przynosi oczekiwane skutki, tak więc polska kadra z całą pewnością nie powinna Ukrainy lekceważyć, i to nawet jeżeli jej selekcjoner postanowi wypuścić na boisko rezerwy.

3. O dużym pechu po drugiej turze spotkań może mówić co najmniej kilka reprezentacji, którym w ostatnich minutach rywale wbili gola na wagę zwycięstwa bądź remisu. Zaczęło się od Walii, która przez blisko godzinę prowadziła 1:0 z Anglią (po bramce Garetha Bale’a z rzutu wolnego, już drugiej zdobytej przez niego w ten sposób na francuskim turnieju); wysiłek Walijczyków został jednak zniweczony przez angielskich rezerwowych – najpierw stan meczu wyrównał Vardy, a w doliczonym czasie piłkę do walijskiej siatki skierował Sturridge. Wściekli na siebie mogą być także Chorwaci i Islandczycy; gdy już oczekiwali na końcowy gwizdek arbitra, Czesi i Węgrzy rzutem na taśmę urwali dla siebie po upragnionym punkcie.

4. Po przeciętnym, a w przypadku Belgii wręcz bardzo słabym początku turnieju, przebudziły się drużyny obrońców tytułu oraz Czerwonych Diabłów. Oba zespoły nie dały szans odpowiednio Turkom i Irlandczykom, wygrywając po 3:0. Czy to znak, że Hiszpanie bądź Belgowie właśnie rozpoczęli marsz po złoto? Trudno wyrokować, tym bardziej, że zarówno jedni, jak i drudzy mierzyli się z chyba najsłabszymi zespołami w swoich grupach. W każdym razie cieszy fakt, że obie drużyny zaczęły w końcu wykorzystywać swój ofensywny potencjał.

5. Długo wyczekiwane starcie Polski z Niemcami zakończyło się bezbramkowym remisem i już po fakcie można chyba śmiało stwierdzić, że był to sprawiedliwy rezultat. Polacy zagrali podobnie, jak w pierwszym meczu z Irlandią Północną – bardzo uważnie w obronie (świetny występ zanotował Michał Pazdan, który wybijał chyba każdą piłkę, która znalazła się w zasięgu jego łysej głowy lub kończyn) i z pomysłem w ataku; w przedniej formacji tym razem lepsze wrażenie sprawiał Robert Lewandowski, z kolei Arkadiusz Milik raził nieskutecznością (z Irlandią było zresztą podobnie, ale choć raz udało mu się trafić). Owszem, jak można się było spodziewać, to Niemcy kontrolowali grę, jednak niewiele z tego wynikało; a gdyby policzyć naprawdę groźne sytuacje strzeleckie, jakie stworzyły sobie oba zespoły, to bilans byłby korzystny dla naszej reprezentacji. No i najważniejsze: przy takim wyniku i jednoczesnej porażce Ukrainy z Irlandią Północną tylko cud mógłby pozbawić nas awansu do kolejnej rundy z drugiego miejsca w grupie.

6. Kiedy remisuje się w meczu o punkty z aktualnymi mistrzami świata, trudno nie odczuwać radości. Zaimponował mi jednak spokój, z jakim polscy piłkarze już po spotkaniu podchodzili do osiągniętego przez siebie rezultatu – bez zbędnej euforii (od razu przypomina mi się Janusz Wójcik i jego tryumfalne – i jak czas pokazał, przedwczesne – gesty po remisie 0:0 z Anglią w 1999 roku), za to ze świadomością, że punkcik wywalczony z Niemcami to tylko jeden z wielu płotków, jakie muszą jeszcze przeskoczyć, by zapisać się w historii złotymi zgłoskami. Ucieszyło mnie też, że tym razem towarzysząca meczowi medialna otoczka była praktycznie wolna od jakże częstego w takich przypadkach zalewu tandeciarstwa i obciachu – nie było odwołań do Grunwaldu, II wojny światowej, słynnego „meczu na wodzie” z 1974 roku czy bóg wie czego. Okej, ponoć telewizja publiczna równolegle z transmisją spotkania wyemitowała „Krzyżaków” – ale TVP to stan umysłu, którego wątpliwej jakości owoców nie warto nawet komentować. W każdym razie dobrze się stało, że przed meczem skupiano się głównie na argumentach czysto sportowych, a nie na wątkach historycznych, którymi do tej pory posiłkowaliśmy się zawsze wtedy, gdy na samym boisku mieliśmy do zaoferowania bardzo niewiele lub zgoła nic.

7. Z piłkarskich ciekawostek: Adam Nawałka firmuje swoim nazwiskiem oba spotkania rozegrane przez polską reprezentację na wielkich turniejach, w których zdołała ona urwać punkty Niemcom – na Euro 2016 wystąpił w roli selekcjonera, a na Mundialu w 1978 roku (wtedy też padł wynik 0:0) jako piłkarz. I jeszcze jedno: na turnieju we Francji Polska póki co zdobyła dwa razy mniej goli, niż na tym samym etapie (tzn. po drugiej kolejce fazy grupowej) na Euro 2012, i dokładnie tyle samo, co podczas Euro 2008; z kolei zdobytych punktów ma odpowiednio dwa i cztery razy więcej, niż wtedy.

12.06 – 3. dzień Euro – Polacy zwyciężają historycznie, a Niemcy jak zwykle

Turcja – Chorwacja 0:1
Polska – Irlandia Północna 1:0
Niemcy – Ukraina 2:0

1. Zacznę oczywiście od informacji najważniejszej, czyli od pierwszego zwycięstwa Reprezentacji Polski w historii (krótkiej, przyznaję) jej występów na piłkarskich Mistrzostwach Europy. Rozmiary wygranej są wprawdzie skromne, ale jej waga – z pewnością nie do przecenienia. Przede wszystkim wczorajsze zwycięstwo pokazało to, co wcześniej dość skutecznie zamaskowały ostatnie, niezbyt udane sparingi – a mianowicie, że podopieczni Adama Nawałki po pierwsze wiedzą, co każdy z nich ma robić na boisku, a po drugie, potrafią te założenia taktyczne konsekwentnie realizować. Przebieg meczu z Irlandią Północną był tego doskonałą ilustracją; nawet jeżeli pojedyncze akcje Polakom nie wychodziły, ani razu nie odniosłem wrażenia, że boiskowe wydarzenia wymknęły im się spod kontroli. Na dobrą sprawę, poza dosłownie jedną groźną sytuacją z drugiej połowy, Irlandczycy z Ulsteru nie mieli w tym spotkaniu nic do powiedzenia i tylko nasza nieskuteczność sprawiła, że dość długo utrzymywał się bezbramkowy remis. W porządku, Irlandia Północna to nie przeciwnik z najwyższej półki, a uporczywe zagrywanie długich piłek na jedynego napastnika nie jest najbardziej wyrafinowaną taktyką; pamiętajmy jednak: to są Mistrzostwa Europy, tu nikt nie oddaje pola za darmo, a każdy mecz, nawet z potencjalnie słabszym rywalem, kosztuje hektolitry potu. I jeszcze jedno – w grupie, w której awans może dać nawet trzecie miejsce, 3 punkty zdobyte już w pierwszym spotkaniu to ogromna zaliczka na poczet kolejnych gier. A jeśli ktoś mimo to chciałby deprecjonować wczorajszy sukces, to może warto, aby sobie uzmysłowił, że poza zwycięstwem nad Irlandią Północną swój pierwszy mecz na wielkim turnieju wygraliśmy jak dotąd tylko raz. W 1974 roku. A więc z perspektywy piłkarskiej – gazylion lat temu. Potem były już tylko remisy albo porażki.

2. O samym spotkaniu nie będę się szczegółowo rozpisywał. Od siebie dodam tylko, że choć tytułem piłkarza meczu uhonorowano Grzegorza Krychowiaka (wykonał aż 70 celnych podań na 74 próby, rośnie nam polski Schweinsteiger), to mi jeszcze bardziej podobał się przebojowy Bartosz Kapustka oraz bezbłędny w defensywie Kamil Glik. Słowa uznania należą się również Arkadiuszowi Milikowi, który nie po raz pierwszy wyręczył Roberta Lewandowskiego w zdobywaniu goli. Generalnie jednak można chyba bez obaw powiedzieć, że przeciwko Irlandii Północnej wszyscy Polacy zagrali dobrze bądź bardzo dobrze.

3. Przed zbliżającymi się starciami z Niemcami i Ukrainą mamy więc solidne podstawy do optymizmu. Tym bardziej, że w kolejnym spotkaniu, które odbyło się w niedzielę późnym wieczorem, ani jedni, ani drudzy specjalnie nie zachwycili. Konieczne jest oczywiście zachowanie odpowiednich proporcji – Niemcy to wciąż zespół o jakieś dwie klasy lepszy od polskiej reprezentacji, a to, co dla nas jest sufitem, z ich perspektywy jest podłogą. W wygranym meczu z Ukrainą nie było jednak tego widać; wręcz przeciwnie, w pierwszej połowie po szybko objętym przez Niemców prowadzeniu to Ukraińcy nacierali bardziej zdecydowanie i tylko doskonała postawa bramkarza Manuela Neuera sprawiła, że do przerwy wynik nie uległ zmianie. W drugiej połowie z ukraińskich piłkarzy niestety całkowicie uszło powietrze, a w doliczonym czasie gry Niemcy – jak to oni – zadali decydujące pchnięcie.

4. W ostatnim (choć chronologicznie pierwszym) meczu tego dnia Chorwacja pokonała Turcję. Ozdobą meczu była bramka Luki Modricia, zdobyta soczystym uderzeniem zza pola karnego.

5. Byłbym zapomniał. Jest jeszcze jeden wymierny skutek polskiego zwycięstwa nad Irlandią Północną. Tym razem nie będzie meczu o honor! 🙂

13.07 – 26. (ostatni) dzień Mundialu

Niemcy – Argentyna 1:0 d

1. W 1990 roku, po przegranej Anglików z Niemcami w półfinale Mistrzostw Świata, ówczesny snajper reprezentacji Anglii Gary Lineker rzucił, że „futbol to taka prosta gra, w której 22 facetów ugania się za piłką przez 90 minut, a na końcu i tak zawsze wygrywają Niemcy”. Nie przewidział, że w ten sposób rzucił na Niemców klątwę – o ile bowiem od tamtego czasu ich reprezentacja na Mundialu nigdy nie zeszła poniżej poziomu ćwierćfinału (a gdyby brać pod uwagę wyłącznie turnieje rozegrane w XXI wieku – nigdy nie wypadła poza pierwszą czwórkę), o tyle upragnionego złota zdobyć nie mogła. Sukcesów Fryce nie odnosili też w europejskim czempionacie – wprawdzie w 1996 roku zdołali jeszcze wskoczyć na najwyższy stopień podium, ale potem było już tylko gorzej, a czasem wręcz fatalnie (Euro 2000, Euro 2004). Od niedzieli to już jednak nieaktualne. Pokonując po dogrywce Argentynę i zdobywając w ten sposób swój czwarty w historii tytuł mistrza świata Niemcy pokazali, że zacytowana na wstępie, ukuta przez Linekera maksyma znowu działa.

2. Obecną reprezentację Niemiec od jej odpowiedniczki z czasów Linekera odróżnia przede wszystkim jedna istotna cecha – ta drużyna naprawdę potrafi grać ładnie w piłkę! Tę pozytywną przemianę zapoczątkował już w 2006 roku na Mundialu w Niemczech ówczesny selekcjoner Jürgen Klinsmann. Potrzeba było jednak aż 8 lat, by do niespotykanej dotąd w ich grze finezji Niemcy dołożyli to, z czego wcześniej słynęli przez całe dekady – teutońską niezłomność, pozwalającą im rozstrzygać na swoją korzyść nawet najbardziej zacięte spotkania. Najlepszym tego dowodem jest niedzielny finał. Argentyna grała w nim dobrze, ba, momentami nawet znakomicie, a klarownych sytuacji do zdobycia bramki stworzyła sobie więcej, niż jej rywale. Co z tego, skoro w kluczowych momentach zimnej krwi zabrakło najpierw Higuaínowi (swoją drogą zadziwia mnie ten piłkarz – niekiedy zdobywa gole z najbardziej niewiarygodnych pozycji, vide mecz z Belgią, a czasami oglądając jego grę ma się wrażenie, że nie trafiłby do morza stojąc na plaży), potem Messiemu, a na koniec Palacio. Z kolei Niemcy na dobrą sprawę jedyną czystą sytuację bramkową mieli w 113. minucie finałowego meczu – sęk w tym, że w przeciwieństwie do Argentyny od razu ją wykorzystali. W tym momencie, choć do końca spotkania pozostało jeszcze co najmniej 7 minut, stało się jasne, że albicelestes ten finał przegrali.

3. Jak nie kwestionuję, że w przekroju całego turnieju Niemcy byli drużyną zdecydowanie najlepszą i że to oni najbardziej zasługiwali na złoty medal, tak szalenie żal mi Argentyny. Okej, powiedzieć, że Leo Messi i spółka nie grali na tych mistrzostwach ładnego futbolu, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Przyznaję szczerze – momentami, zwłaszcza w fazie grupowej, nie dało się tego oglądać bez bólu zębów. Ale kurcze, mimo całej tej psychicznej nędzy i mizerii, jaką prezentowali, udało się chłopakom dotrzeć aż do wielkiego finału, a i w nim od końcowego triumfu dzieliło ich niewiele. Co ciekawe, największa w tym zasługa linii defensywnej, o której przed turniejem mówiono, że będzie stanowić najsłabszy punkt drużyny. Paradoksalnie, piętą achillesową Argentyny okazali się napastnicy, mimo że w tej formacji podobnym potencjałem dysponował jeszcze chyba tylko Urugwaj. O Higuaínie pisałem w poprzednim akapicie, Messiemu poświęcę kolejny, tutaj więc tylko krótko wspomnę o Sergio Agüero. Przykro to mówić, ale to, co ten piłkarz wyprawiał na tych mistrzostwach, to był kryminał i sabotaż. Co się stało z napastnikiem, który w Manchesterze City zdobywa gole jak na zawołanie, pozostaje dla mnie zagadką.

4. W trakcie finału z przerażeniem obserwowałem Leo Messiego. To był kolejny mecz na tych mistrzostwach, w którym gracz Barcelony przez 90% czasu dreptał niemrawo w okolicy środka boiska. Problem w tym, że to nie było byle jakie spotkanie, ale wielki finał Mistrzostw Świata – czyli starcie, w którym należy wypluć płuca i potem przez tydzień umierać ze zmęczenia, byle tylko na koniec móc unieść w górę zwycięski puchar. U Messiego takiego zaangażowania nie zauważyłem – to był zupełnie inny piłkarz niż ten, który jeszcze 2 sezony temu w barwach Barcelony zasuwał od jednego końca boiska do drugiego niczym mały samochodzik. Z drugiej strony jestem przekonany, że Messi nie stwierdził nagle, że on to serdecznie wszystko chromoli i starał się już nie będzie – akurat finały piłkarskich Mistrzostw Świata to nie jest dobry moment na tego typu bumelanctwo. Wniosek? Ze zdrowiem Argentyńczyka i jego dyspozycją fizyczną jest coś ewidentnie nie tak. Tak grający Messi jest zaledwie cieniem samego siebie sprzed paru lat. Dlatego też jego występ na tegorocznym Mundialu był wprawdzie dobry, ale na pewno nie wybitny – a tego od niego powszechnie oczekiwano. Na pocieszenie (choć marna to pociecha) pozostaje Argentyńczykowi nagroda FIFA dla najlepszego piłkarza mistrzostw – przyznana trochę na wyrost, ale też z drugiej strony brazylijski Mundial to generalnie nie był turniej wielkich indywidualności.

5. Mistrzostwa dobiegły końca, przynosząc pierwszy w historii triumf europejskiej drużyny na południowoamerykańskiej ziemi. Pod względem liczby zdobytych tytułów Europa prowadzi z Ameryką 11 do 9, z kolei wśród poszczególnych państw na czele pozostaje nadal Brazylia (5), ale po piętach depczą jej już nie tylko Włosi, ale i Niemcy (po 4). Bardziej szczegółowym podsumowaniem tego, co działo się przez ostatni miesiąc w Brazylii, zajmę się w kolejnych notkach.

8-9.07 – 23. i 24. dzień Mundialu

Brazylia – Niemcy 1:7
Holandia – Argentyna 0:0 k. 2:4

1. Podobno aż 5 osób na całym świecie trafnie wytypowało wynik półfinałowego meczu Brazylia – Niemcy. Jeśli rzeczywiście tak było, to zaprawdę, chylę przed tymi jasnowidzami czoła, gdyż mnie zarówno przebieg, jak i wynik wtorkowego półfinału wprawił w osłupienie. Okej, widziałem w swoim życiu co najmniej kilka piłkarskich pogromów, których również mało kto się spodziewał – przykład pierwszy z brzegu to porażka wciąż aktualnych mistrzów świata z Holandią w stosunku 1:5 sprzed paru tygodni. Ba, nawet w tegorocznym półfinale Ligi Mistrzów obrońca tytułu, Bayern Monachium, został przed własną publicznością bezlitośnie wychłostany 4 bramkami przez Królewskich z Madrytu. Ale na boga, 1:7 w półfinale Mistrzostw Świata?! I to w wykonaniu Brazylii, pięciokrotnych mistrzów świata i gospodarzy turnieju?! Nie no, czegoś takiego, Panie, to nawet najstarsi górale nie pamiętają.

2. Ktoś policzył, że klęska, jakiej doznali Canarinhos z rąk swych niemieckich oprawców (wybaczcie, ale te niepoprawne politycznie skojarzenia same cisną się na klawiaturę), to ze statystycznego punktu widzenia najbardziej szokujący rezultat w dziejach Mundialu. O ile dobrze sprawdziłem, była to też najwyższa porażka w historii piłkarskiej reprezentacji Brazylii, ex aequo z przegraną 0:6 w spotkaniu z Urugwajem, rozegranym w… 1920 roku. Nie może zabraknąć także polskiego wątku; do tej pory tylko raz zdarzyło się, że Brazylijczycy stracili na Mundialu co najmniej 5 bramek w jednym spotkaniu, a miało to miejsce w 1938 roku właśnie w meczu z Polską, zakończonym wygraną Brazylii 6:5.

3. Jeżeli chodzi o sam mecz, to z szacunku dla gospodarzy turnieju chyba najlepiej byłoby nań spuścić zasłonę milczenia. Ujmując rzecz skrótowo, Brazylii nie wychodziło w tym półfinale nic, a Niemcom – wszystko. Defensywa Canarinhos, pozbawiona swojego najważniejszego filaru w postaci Thiago Silvy, popełniała tak kompromitujące błędy, że zbrodnią byłoby z nich nie skorzystać. Przy pierwszym golu dla Niemców Müllera pozostawiono bez jakiegokolwiek krycia, wystarczyło, że gracz Bayernu dołożył nogę… Przy kolejnych czterech brazylijscy obrońcy stali w miejscu jak kołki, bezradnie przyglądając się, jak przeciwnicy spokojnie podają sobie piłkę w ich własnym polu karnym… Nic dziwnego, że po 30. minutach takiej gry na tablicy świetlnej pojawił rezultat 0:5.

4. Śniąc przed turniejem o mistrzowskim tytule Brazylijczycy pragnęli także raz na zawsze pozostawić za sobą traumę Maracanazo (w ostatnim meczu Mundialu rozgrywanego w 1950 roku, odbywającym się na legendarnym, mieszczącym wówczas około 200 tys. widzów stadionie Maracanã w Rio de Janeiro, Canarinhos ulegli Urugwajowi 1:2; to wydarzenie na dziesiątki lat stało się w Brazylii synonimem narodowej hańby, a członków owej nieszczęsnej drużyny rodacy obdarzyli powszechną nienawiścią i pogardą). Wygląda na to, że los postanowił zakpić sobie z Brazylijczyków w wyjątkowo okrutny sposób. Od wtorku bowiem zamiast Maracanazo gospodarzy dręczyć będzie wspomnienie Mineirazo (określenie to także pochodzi od nazwy stadionu, na którym rozegrano mecz z Niemcami – Estádio Mineirão w Belo Horizonte). Neymar i Thiago Silva – dwaj najlepsi obecnie brazylijscy piłkarze, których zabrakło w feralnym spotkaniu i którzy w związku z tym nie sygnowali tej katastrofy swoimi nazwiskami – mogą uważać się za prawdziwych szczęściarzy.

5. O Brazylii już było, teraz parę słów o reprezentacji Niemiec… No cóż, Niemcy błyskawicznie zadali kłam tezie, którą postawiłem w poprzedniej notce, jakoby ich występy na Mundialu nie były wystarczająco przekonujące. Przeciwko Brazylii zagrali tak, że na pozostałych dwóch półfinalistów, rozgrywających swój mecz dopiero następnego dnia, musiał paść blady strach. Nie chcę ponownie odwoływać się do wojennej terminologii, ale określenie blitzkrieg pasuje tu idealnie; na cóż zresztą byłoby przydatne to słowo, gdyby nie można było nim opisać tego, co zrobiła we wtorek ze swoimi przeciwnikami niemiecka drużyna? Właśnie, DRUŻYNA, a nie zlepek indywidualności, których przecież w reprezentacji naszych zachodnich sąsiadów nie brakuje. Po raz kolejny jednak okazało się, że przydomek Die Mannschaft (Zespół) nosi ona nie bez kozery.

6. Mówi się, że perfekcyjny mecz piłkarski – czyli taki, w którym obie drużyny w stu procentach zrealizowały przedmeczowe założenia taktyczne, a w jego trakcie nie popełniły żadnego błędu – powinien zakończyć się bezbramkowym remisem. Do tej właśnie kategorii należałoby chyba zaliczyć półfinałowe spotkanie pomiędzy Holandią i Argentyną. Już od pierwszych minut było widać, że żadna ze stron tego pojedynku niczym drugiej nie zaskoczy. Przede wszystkim zaś i Holendrzy, i Argentyńczycy, byli zainteresowani głównie tym, by bramki nie stracić, a dopiero w dalszej kolejności – jak ją zdobyć. Gdy doda się do tego pieczołowitość, z jaką odcinani od piłki byli ci, na których opiera się gra ofensywna obu zespołów – Leo Messi oraz Arjen Robben, nie może dziwić, że składnych i płynnych akcji było w tym meczu jak na lekarstwo. To po prostu musiało skończyć się dogrywką i rzutami karnymi.

7. Gdy w cieniu znalazły się największe gwiazdy, wiodące role przypadły w udziale graczom drugiego planu, odpowiedzialnym za zabezpieczanie dostępu do własnej bramki. W ekipie Pomarańczowych znakomicie zaprezentował się Ron Vlaar – bezbłędny w interwencjach, zawsze pojawiający się we właściwym miejscu boiska i we właściwym czasie. Z kolei w reprezentacji albicelestes fenomenalny występ zanotował Javier Mascherano; to, że w Barcelonie ten facet ustawiany jest na środku obrony, zamiast jako defensywny pomocnik, gdzie czuje się zdecydowanie najlepiej, to jakiś obłęd. Pech chciał, że to właśnie Vlaar – bezsprzecznie najlepszy gracz Oranje w przekroju 120 minut spotkania – nie wykorzystał pierwszej jedenastki w konkursie rzutów karnych. Chwilę później niedoceniany przed turniejem bramkarz Argentyny, Sergio Romero, obronił strzał Wesleya Sneijdera i było w zasadzie po zawodach.

8. Psycholog ze mnie taki, jak trąba z wiadomej części ciała kozy. Coś mi się jednak wydaje, że co najmniej część odpowiedzialności za porażkę Oranje w konkursie rzutów karnych powinien wziąć na siebie selekcjoner Pomarańczowych, Louis van Gaal. No bo wicie, rozumicie – desygnując do bronienia karnych w meczu z Kostaryką Tima Krula, van Gaal dość jasno dał znać bramkarzowi Jasperowi Cillessenowi, że spec od jedenastek z niego żaden. Jak się w tej sytuacji musiał czuć Cillessen, gdy w półfinale z Argentyną to on musiał stanąć między słupkami na czas konkursu? Raczej niezbyt pewnie. I jak świadomość, że oto stoi przed nimi gość, który w swojej zawodowej karierze NIGDY nie obronił rzutu karnego, podziałała na Argentyńczyków? Odpowiedź chyba zbędna.  

9. Nadszedł czas na ostatnie mundialowe rozstrzygnięcia. W meczu o 3. miejsce spotkają się Brazylia z Holandią, a w wielkim finale – po raz trzeci w historii (poprzednio w 1986 i 1990 roku) – Niemcy z Argentyną. Mając w pamięci styl, w jakim Germanie wybili z głowy marzenia o złocie Brazylijczykom, to chyba w nich należy upatrywać zdecydowanego faworyta do końcowego triumfu. Argentyńczyków tak łatwo bym jednak nie skreślał – na pewno nie popełnią tylu baboli w obronie, co gospodarze turnieju, a poza tym do składu na finał prawdopodobnie wróci Angel Di Maria. No i co najważniejsze, Argentyna ma do dyspozycji Messiego, który chyba ma świadomość, że tylko złoto postawi go na równi z tymi największymi, tj. Pele i Maradoną, i który w związku z tym będzie wypruwał żyły, by zwyciężyć.

10. Na koniec mała ciekawostka. W historii Mistrzostw Świata tylko 3 reprezentacje wznosiły w górę puchar Julesa Rimeta co najmniej trzykrotnie – były to kolejno Brazylia, Włochy i Niemcy. Dwa pierwsze z tych zespołów czekały następnie na czwarty tytuł dokładnie 24 lata: Brazylia po wygranej w 1970 roku w Meksyku po raz kolejny triumfowała dopiero w 1994 roku w USA, zaś Włosi po zwycięstwie w 1982 roku w Hiszpanii czwartą gwiazdkę na koszulkach doszyli sobie dopiero po turnieju w Niemczech rozegranym w 2006 roku. Niemcy na swój czwarty tytuł mistrzowski cały czas czekają. Zgadnijcie, ile lat minęło od ich ostatniego triumfu.

14.06-16.06 – 3., 4. i 5. dzień Mundialu

Kolumbia – Grecja 3:0
Urugwaj – Kostaryka 1:3
Anglia – Włochy 1:2
Wybrzeże Kości Słoniowej – Japonia 2:1
Szwajcaria – Ekwador 2:1
Francja – Honduras 3:0
Argentyna – Bośnia i Hercegowina 2:1
Niemcy – Portugalia 4:0
Iran – Nigeria 0:0
Ghana – USA 1:2

1. Dzisiejszym podsumowaniem obejmuję nie jeden, lecz aż trzy mundialowe dni. Skąd ta nagła hojność? No cóż, wstyd się przyznać, ale z ostatnich dziesięciu spotkań udało mi się obejrzeć zaledwie dwa (Italii z Anglią i Niemców z Portugalią). Tak słabej średniej nie zanotowałem od 1994 roku i fazy grupowej turnieju odbywającego się w USA, gdym dziecięciem jeszcze był.

2. Mecz Anglia – Włochy rozpoczął się dopiero o północy z soboty na niedzielę. Wysoki poziom spotkania z nawiązką wynagrodził mi jednak te dwie nieprzespane godziny. Zresztą, by móc dłużej chłonąć to, co wyprawia z futbolówką Andrea Pirlo, z chęcią poświęciłbym jeszcze więcej czasu; w wykonaniu gracza Juventusu piłka nożna przestaje być tylko sportem – bardziej przypomina sztukę, i to tę najwyższych lotów. Anglicy takiego magika w składzie wprawdzie nie mają, ale i oni zaskoczyli mnie na plus szybką i ładną dla oka grą; podobała mi się zwłaszcza postawa ofensywnego tria z Liverpoolu: Hendersona, Sterlinga i Sturridge’a. Rozczarował za to (po raz kolejny) Wayne Rooney.

3. Natomiast inny z szumnie zapowiadanych hitów pierwszej kolejki fazy grupowej, tj. mecz naszych zachodnich sąsiadów z Portugalią, okazał się być pojedynkiem mocno jednostronnym. Podobnie jak miało to miejsce cztery lata temu w RPA, i tym razem Niemcy rozpoczęli turniej od mocnego uderzenia, bezlitośnie punktując rywali i wgniatając ich w murawę niczym czołg. Choć takie porównanie jest chyba dla podopiecznych Joachima Löwa zbyt krzywdzące – w meczu z Portugalią Niemcy zagrali wszak nie tylko skutecznie, ale i pięknie. Rozmiary zwycięstwa nad renomowanym rywalem mogą nieco dziwić, jednak w dużym stopniu tłumaczy je fakt, że przez blisko godzinę Cristiano Ronaldo i jego o wieeele mniej klasowi koledzy musieli grać w osłabieniu (z boiska wyleciał Pepe – w przypływie typowego dla siebie szaleństwa gracz Realu Madryt przylutował z dyńki Thomasowi Müllerowi).

4. Z innych aren: w meczu przeciwko Bośniakom niemoc strzelecką w finałach Mistrzostw Świata przełamał w końcu Leo Messi (ma w nich teraz tyle samo bramek, co nasz Bartek Bosacki), w spotkaniu Francja – Honduras po raz pierwszy skorzystano z technologii goal-line (ponoć i tak źle działa całe to ustrojstwo), a starcie Urugwaju z Kostaryką zakończyło się sensacyjną porażką murowanego faworyta (tak, już chyba tłumaczyłem, jak to jest z tymi moimi prognozami).