Tag: Luis Suarez

19.06-24.06 – 8., 9., 10., 11., 12., 13. i 14. dzień Mundialu

Kolumbia – Wybrzeże Kości Słoniowej 2:1
Urugwaj – Anglia 2:1
Japonia – Grecja 0:0
Włochy – Kostaryka 0:1
Szwajcaria – Francja 2:5
Honduras – Ekwador 1:2
Argentyna – Iran 1:0
Niemcy – Ghana 2:2
Nigeria – Bośnia i Hercegowina 1:0
Belgia – Rosja 1:0
Korea Południowa – Algieria 2:4
USA – Portugalia 2:2
Australia – Hiszpania 0:3
Holandia – Chile 2:0
Kamerun – Brazylia 1:4
Chorwacja – Meksyk 1:3
Włochy – Urugwaj 0:1
Kostaryka – Anglia 0:0
Japonia – Kolumbia 1:4
Grecja – Wybrzeże Kości Słoniowej 2:1

1. Ostatnio nieco zaniedbałem moje okołomundialowe blogowanie. Cóż, niestety nawet w trakcie Mistrzostw Świata zdarzają się bardziej pilne zajęcia, niż oglądanie piłkarskich zmagań (nie wierzę w to, com właśnie napisał). W rezultacie żadne z rozegranych w przeciągu ostatnich kilku dni spotkań (a jak sami widzicie, było ich cholernie dużo) nie doczekało się z mojej strony choćby słowa komentarza. A szkoda, bo co najmniej parę z nich naprawdę aż prosiło się o wzmiankę. Ponieważ jednak relacjonowanie meczu, który już dawno się zakończył, nie ma najmniejszego sensu, poniżej streszczam wydarzenia ostatnich dni w tempie iście ekspresowym.

2. Po pierwsze, Kostaryka. Przybysze z tego egzotycznego kraju nie przestają zaskakiwać. Nie dość, że na wstępie rozbili Urugwaj, to po paru dniach w swej bezczelności rzucili na kolana samą Italię. W tej sytuacji bezbramkowy remis z Anglią w ostatniej kolejce wystarczył Kostarykanom do zajęcia sensacyjnego, pierwszego miejsca w grupie. Wyczyn nie lada, jeśli weźmie się pod uwagę, że w pobitym polu pozostawili oni – summa summarum – siedmiokrotnych mistrzów świata.

3. Po drugie, Luis Suárez. Urugwajczyk jest doskonałym dowodem na to, jak cienka bywa granica pomiędzy geniuszem a szaleństwem. W meczu z Anglią oglądaliśmy to pierwsze – Suárez, powracający na boisko po kilkutygodniowej przerwie spowodowanej kontuzją, dwoma pięknymi golami posłał rywala na deski, wieńcząc tym chyba najdoskonalszy indywidualny występ, jaki póki co było nam dane oglądać na tych Mistrzostwach. Znudzonych moim nieustannym pianiem na cześć napastnika Liverpoolu kornie proszę o wybaczenie – bez bicia przyznaję się, że na punkcie jego gry już od lat mam fiksum dyrdum (zresztą nie ja jeden – przykład pierwszy z brzegu macie tu). Do tego stopnia, że usilnie staram się znaleźć przyczynę, dla której w 80. minucie kolejnego spotkania przeciwko Włochom Urugwajczyk ni stąd ni zowąd postanowił szczękami zaatakować Giorgio Chielliniego. Wiem jednak, że racjonalna przyczyna nie istnieje – Luis Suárez przyzwyczaił nas przecież do tego, że wybitne, magiczne wręcz umiejętności piłkarskie idą u niego w parze z ewidentnymi problemami z psychiką (nie był to wszak pierwszy raz, gdy Urugwajczyk pogryzł boiskowego rywala). Wielka szkoda, że o tej swojej ciemnej stronie mocy Suárez przypomniał akurat teraz. Mógł zostać niekwestionowaną gwiazdą całych Mistrzostw, a tak skończy się zapewne na długotrwałej dyskwalifikacji (FIFA wprawdzie nie podjęła jeszcze decyzji, jak ukarać Urugwajczyka, ale nie sądzę, by była w tej sprawie pobłażliwa).

4. Po trzecie, Ghana i Stany Zjednoczone. Być może piłkarsko ustępują grupowym rywalom – Niemcom i Portugalczykom – ale pod względem przygotowania fizycznego przewyższają każdą drużynę na tym Mundialu. W spotkaniu z Germanią Afrykańczycy poruszali się z szybkością i zwinnością pantery – gdyby nie instynkt strzelecki Miroslava Klose (zdobył swoją 15. bramkę w historii występów na Mundialu, dzięki czemu zrównał się z Brazylijczykiem Ronaldo), niechybnie sprawiliby sensację. Bliscy tego byli również Amerykanie, którym zabrakło paru sekund, by pokonać (i wyeliminować z turnieju) faworyzowaną Portugalię. Cristiano Ronaldo? Wciąż pozostaje bez bramki na tych Mistrzostwach.

5. Po czwarte, Francja. Po pewnym zwycięstwie nad Hondurasem, w drugiej kolejce reprezentacja znad Sekwany sprała na kwaśne jabłko Szwajcarów. Z taką grą podopieczni Didiera Deschampsa mogą zajść naprawdę daleko. Pozostawienie w domu awanturników i pyskaczy w stylu Samira Nasriego okazało się być bardzo dobrą decyzją – inaczej, niż miało to miejsce na kilku poprzednich turniejach, w reprezentacji Tricolores panuje obecnie sielanka i to automatycznie przekłada się na wyniki.

6. Po piąte, Europa. Póki co ekipy wywodzące się ze Starego Kontynentu znajdują się w odwrocie (i niestety nic nie wskazuje na to, by był to odwrót zorganizowany). Najmocniej leją nas zespoły z Nowego Świata – pod ich naporem padły już Hiszpania, Włochy, Anglia i Chorwacja, a za sprawą Amerykanów solidnie zachwiała się też Portugalia. Brazylijski klimat daje się Europejczykom we znaki mocniej, niż można było przypuszczać.

Ikaryjski lot Liverpoolu?

Nie będę ukrywał – bardzo lubię FC Liverpool. Pomimo że nie zaliczam się do zagorzałych fanów angielskiej Premier League ani tamtejszych klubów, to jednak The Reds od zawsze budzili moją sympatię. Przypuszczam, że po części stało się tak drogą eliminacji: niezdolność (wrodzona?) piłkarzy Arsenalu do radzenia sobie z presją i trudami sezonu nieustannie doprowadza mnie do szewskiej pasji; z kolei Manchester United to taki klub, któremu albo się wiernie kibicuje, albo równie żarliwie się go nienawidzi (a ja akurat do zwolenników United nie należę); Chelsea i Manchester City – gdy zaczynałem swoją przygodę z piłką – bądź tkwiły w przeciętności (The Blues), bądź szorowały o dno (City), tak więc nie było żadnego powodu, bym przelał na nie jakiekolwiek uczucia; natomiast by sympatyzować z Tottenhamem, trzeba być – jak podejrzewam – potężnie skażonym pierwiastkiem masochizmu, gdyż chyba tylko wówczas jest się w stanie czerpać przyjemność ze śledzenia ich kolejnych niepowodzeń. Jest też jednak parę elementów, które mi w The Reds prawdziwie imponują: od fantastycznego dopingu na Anfield Road (towarzyszącego piłkarzom na dobre i na złe) począwszy, poprzez poszanowanie i kultywowanie pamięci o przeszłości klubu (tak chwalebnej, jak i naznaczonej tragediami z Heysel i Hillsborough), a skończywszy na wpisanej w DNA tej drużyny woli walki do ostatnich sekund o każdą piędź boiska.

Z tych też względów ostatni, niezbyt udany tydzień w wykonaniu Liverpoolczyków, sprawił mi prawdziwy ból. Przypomnijmy w telegraficznym skrócie: niewiele ponad tydzień temu The Reds dali się ograć na własnym stadionie 0:2 Chelsea Londyn (w meczu, w którym już podział punktów stawiałby ich w komfortowej pozycji w wyścigu o mistrzostwo Anglii), zaś wczoraj – na domiar złego – zaledwie zremisowali 3:3 z Crystal Palace, w zgoła niewiarygodnych okolicznościach (jeszcze na 11. minut przed końcem prowadzili trzema bramkami). W rezultacie, chyba zaprzepaścili szansę na pierwszy od 24 (!) lat tytuł mistrzowski, który najpewniej powędruje do Manchesteru City (wystarczy, by w ostatnich dwóch meczach The Citizens przynajmniej raz wygrali i raz zremisowali – a że oba spotkania rozgrywają u siebie, sprawa wydaje się być przesądzona). Podopiecznych Brendana Rogersa żal tym bardziej, że wcześniej wykonali oni wręcz tytaniczną pracę, by sezon zakończyć na czele tabeli. Liczby mówią same za siebie: w okresie od Nowego Roku aż do feralnego spotkania z Chelsea Liverpool szedł w lidze jak tornado, notując 14 zwycięstw (w tym 11 z rzędu), 2 remisy i 0 porażek, przy 52 (!) bramkach strzelonych (to ponad 3 na mecz) i 21 straconych. W tym czasie The Reds rozstrzelali wielobramkowo m.in. Tottenham, Arsenal i Manchester United, a także – choć już z trudem – pokonali najgroźniejszego rywala do tytułu, w postaci Manchesteru City. Niestety wszystko wskazuje na to, że na próżno.

Prawda jest też taka, że ostatnie, nieudane spotkania z Chelsea i Crystal Palace bezlitośnie obnażyły dwie największe wady Liverpoolu. Po pierwsze, mecz przeciwko Chelsea pokazał, że The Reds póki co brakuje wyrachowania i piłkarskiego sprytu. Liverpoolczycy nie potrzebowali przecież w tym starciu zwyciężyć; wystarczyło, że przyczailiby się za podwójną gardą i pozwolili, aby Chelsea z mozołem konstruowała atak pozycyjny (który wszak nie jest ich mocną stroną). Zamiast tego rzucili się do ataku i – co było do przewidzenia – popełnili błąd, który został przez przeciwnika skwapliwie wykorzystany (co jak co, ale drużyny José Mourinho takich okazji po prostu nie marnują). Po drugie, po wczorajszym spotkaniu z Crystal Palace można już ogłosić to oficjalnie, urbi et orbi: piłkarze Liverpoolu kompletnie nie potrafią bronić. Oczywiście, oznaki owej defensywnej indolencji można było dostrzec już wcześniej, jednakże dopóki The Reds zdobywali więcej goli, niż tracili, dopóty na problem można było przymknąć oko. Wczoraj jednak mankament ten ujawnił się w całej pełni, w najgorszym możliwym dla piłkarzy Liverpoolu momencie. „Wyczynów” formacji defensywnej The Reds przy drugim i trzecim golu dla Crystal Palace nie warto nawet komentować (można je natomiast obejrzeć tutaj, ku przestrodze) – dość powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy w historii Premier League tak fantastycznej linii ataku (genialny Luis Suárez i niewiele mu ustępujący Sturridge) nie towarzyszyła równie fatalna obrona. Nic dziwnego, że po ostatnim gwizdku Urugwajczyk ryczał jak bóbr – miał bowiem świadomość straconej szansy, która szybko zapewne się nie powtórzy. On jednak latem i tak trafi do nowego klubu (mówi się o Realu Madryt), a co ma powiedzieć taki np. Steven Gerrard, który już chyba nigdy nie doczeka się mistrzostwa Anglii w barwach The Reds?

W NBA funkcjonuje takie mniej więcej porzekadło: atakiem można wygrać sezon zasadniczy, ale tytuły mistrzowskie zdobywa się obroną. Bardzo prawdopodobne, że Liverpool boleśnie przekona się, że powyższa reguła obowiązuje także w futbolu.

Dlaczego jedynie prawdopodobne, a nie pewne? No cóż, od wielu lat cechą Liverpoolu jest też to, że jeżeli już klub ten zdobywa jakieś trofeum, to niemal zawsze odbywa się to według scenariusza, który mógłby napisać sam Hitchcock. Finał Ligi Mistrzów z Milanem z sezonu 2004/2005 jest tu najbardziej oczywistym przykładem, ale nie jedynym. Był też przecież finał Pucharu UEFA w 2001 roku, w którym Liverpoolczycy dwukrotnie obejmowali prowadzenie, by za każdym razem je stracić, a o ich zwycięstwie w stosunku 5:4 zadecydował gol samobójczy strzelony w dogrywce; był finał FA Cup z 2001 roku, w którym jeszcze na 7 minut przed końcem The Reds przegrywali z Arsenalem 0:1, by ostatecznie triumfować, a także z 2006 roku, kiedy po remisie 3:3 w regulaminowym czasie (wyrównujący gol autorstwa Gerrarda padł – jakżeby inaczej – w ostatniej minucie) o zwycięstwie Liverpoolu nad West Hamem zadecydowały rzuty karne; był wreszcie również wygrany przez drużynę z Anfield finał Pucharu Ligi rozegrany w sezonie 2011/12 – oczywiście obowiązkowo po dogrywce (zgadnijcie, w której minucie dogrywki Cardiff City zdobyło gola na 2:2) i konkursie rzutów karnych. Wygląda to tak, jakby piłkarze Liverpoolu uparli się, by pucharów nie zdobywać w zwykłych okolicznościach, po jednostronnych spotkaniach, w których bezdyskusyjnie dominowaliby od początku do końca. Nie, ich takie wygrane nie zadowalają – oni muszą dojść do krawędzi, na skraj przepaści, i dopiero wówczas, gdy wydaje się, że już nic nie uratuje ich od klęski – rzucają się przeciwnikowi do gardła i rzutem na taśmę wyszarpują zwycięstwo.

Jeżeli zatem widzę dla Liverpoolczyków jakiś cień nadziei, by trofeum za wygranie Premier League w sezonie 2013/14 trafiło mimo wszystko do ich gabloty, to nadzieję tę pokładam właśnie w ich talencie do zwyciężania w sposób nadzwyczajny, niecodzienny. Do końca rozgrywek pozostało im jedno spotkanie, podczas gdy rywalom – dwa. Kto wie, co w tym czasie może się zdarzyć. Kto jak kto, ale akurat piłkarze Manchesteru City doskonale wiedzą, że losy mistrzostwa mogą się ważyć nawet do końcowych sekund ostatniego meczu sezonu (pamiętacie to, prawda?).