Tag: Liverpool

Ikaryjski lot Liverpoolu?

Nie będę ukrywał – bardzo lubię FC Liverpool. Pomimo że nie zaliczam się do zagorzałych fanów angielskiej Premier League ani tamtejszych klubów, to jednak The Reds od zawsze budzili moją sympatię. Przypuszczam, że po części stało się tak drogą eliminacji: niezdolność (wrodzona?) piłkarzy Arsenalu do radzenia sobie z presją i trudami sezonu nieustannie doprowadza mnie do szewskiej pasji; z kolei Manchester United to taki klub, któremu albo się wiernie kibicuje, albo równie żarliwie się go nienawidzi (a ja akurat do zwolenników United nie należę); Chelsea i Manchester City – gdy zaczynałem swoją przygodę z piłką – bądź tkwiły w przeciętności (The Blues), bądź szorowały o dno (City), tak więc nie było żadnego powodu, bym przelał na nie jakiekolwiek uczucia; natomiast by sympatyzować z Tottenhamem, trzeba być – jak podejrzewam – potężnie skażonym pierwiastkiem masochizmu, gdyż chyba tylko wówczas jest się w stanie czerpać przyjemność ze śledzenia ich kolejnych niepowodzeń. Jest też jednak parę elementów, które mi w The Reds prawdziwie imponują: od fantastycznego dopingu na Anfield Road (towarzyszącego piłkarzom na dobre i na złe) począwszy, poprzez poszanowanie i kultywowanie pamięci o przeszłości klubu (tak chwalebnej, jak i naznaczonej tragediami z Heysel i Hillsborough), a skończywszy na wpisanej w DNA tej drużyny woli walki do ostatnich sekund o każdą piędź boiska.

Z tych też względów ostatni, niezbyt udany tydzień w wykonaniu Liverpoolczyków, sprawił mi prawdziwy ból. Przypomnijmy w telegraficznym skrócie: niewiele ponad tydzień temu The Reds dali się ograć na własnym stadionie 0:2 Chelsea Londyn (w meczu, w którym już podział punktów stawiałby ich w komfortowej pozycji w wyścigu o mistrzostwo Anglii), zaś wczoraj – na domiar złego – zaledwie zremisowali 3:3 z Crystal Palace, w zgoła niewiarygodnych okolicznościach (jeszcze na 11. minut przed końcem prowadzili trzema bramkami). W rezultacie, chyba zaprzepaścili szansę na pierwszy od 24 (!) lat tytuł mistrzowski, który najpewniej powędruje do Manchesteru City (wystarczy, by w ostatnich dwóch meczach The Citizens przynajmniej raz wygrali i raz zremisowali – a że oba spotkania rozgrywają u siebie, sprawa wydaje się być przesądzona). Podopiecznych Brendana Rogersa żal tym bardziej, że wcześniej wykonali oni wręcz tytaniczną pracę, by sezon zakończyć na czele tabeli. Liczby mówią same za siebie: w okresie od Nowego Roku aż do feralnego spotkania z Chelsea Liverpool szedł w lidze jak tornado, notując 14 zwycięstw (w tym 11 z rzędu), 2 remisy i 0 porażek, przy 52 (!) bramkach strzelonych (to ponad 3 na mecz) i 21 straconych. W tym czasie The Reds rozstrzelali wielobramkowo m.in. Tottenham, Arsenal i Manchester United, a także – choć już z trudem – pokonali najgroźniejszego rywala do tytułu, w postaci Manchesteru City. Niestety wszystko wskazuje na to, że na próżno.

Prawda jest też taka, że ostatnie, nieudane spotkania z Chelsea i Crystal Palace bezlitośnie obnażyły dwie największe wady Liverpoolu. Po pierwsze, mecz przeciwko Chelsea pokazał, że The Reds póki co brakuje wyrachowania i piłkarskiego sprytu. Liverpoolczycy nie potrzebowali przecież w tym starciu zwyciężyć; wystarczyło, że przyczailiby się za podwójną gardą i pozwolili, aby Chelsea z mozołem konstruowała atak pozycyjny (który wszak nie jest ich mocną stroną). Zamiast tego rzucili się do ataku i – co było do przewidzenia – popełnili błąd, który został przez przeciwnika skwapliwie wykorzystany (co jak co, ale drużyny José Mourinho takich okazji po prostu nie marnują). Po drugie, po wczorajszym spotkaniu z Crystal Palace można już ogłosić to oficjalnie, urbi et orbi: piłkarze Liverpoolu kompletnie nie potrafią bronić. Oczywiście, oznaki owej defensywnej indolencji można było dostrzec już wcześniej, jednakże dopóki The Reds zdobywali więcej goli, niż tracili, dopóty na problem można było przymknąć oko. Wczoraj jednak mankament ten ujawnił się w całej pełni, w najgorszym możliwym dla piłkarzy Liverpoolu momencie. „Wyczynów” formacji defensywnej The Reds przy drugim i trzecim golu dla Crystal Palace nie warto nawet komentować (można je natomiast obejrzeć tutaj, ku przestrodze) – dość powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy w historii Premier League tak fantastycznej linii ataku (genialny Luis Suárez i niewiele mu ustępujący Sturridge) nie towarzyszyła równie fatalna obrona. Nic dziwnego, że po ostatnim gwizdku Urugwajczyk ryczał jak bóbr – miał bowiem świadomość straconej szansy, która szybko zapewne się nie powtórzy. On jednak latem i tak trafi do nowego klubu (mówi się o Realu Madryt), a co ma powiedzieć taki np. Steven Gerrard, który już chyba nigdy nie doczeka się mistrzostwa Anglii w barwach The Reds?

W NBA funkcjonuje takie mniej więcej porzekadło: atakiem można wygrać sezon zasadniczy, ale tytuły mistrzowskie zdobywa się obroną. Bardzo prawdopodobne, że Liverpool boleśnie przekona się, że powyższa reguła obowiązuje także w futbolu.

Dlaczego jedynie prawdopodobne, a nie pewne? No cóż, od wielu lat cechą Liverpoolu jest też to, że jeżeli już klub ten zdobywa jakieś trofeum, to niemal zawsze odbywa się to według scenariusza, który mógłby napisać sam Hitchcock. Finał Ligi Mistrzów z Milanem z sezonu 2004/2005 jest tu najbardziej oczywistym przykładem, ale nie jedynym. Był też przecież finał Pucharu UEFA w 2001 roku, w którym Liverpoolczycy dwukrotnie obejmowali prowadzenie, by za każdym razem je stracić, a o ich zwycięstwie w stosunku 5:4 zadecydował gol samobójczy strzelony w dogrywce; był finał FA Cup z 2001 roku, w którym jeszcze na 7 minut przed końcem The Reds przegrywali z Arsenalem 0:1, by ostatecznie triumfować, a także z 2006 roku, kiedy po remisie 3:3 w regulaminowym czasie (wyrównujący gol autorstwa Gerrarda padł – jakżeby inaczej – w ostatniej minucie) o zwycięstwie Liverpoolu nad West Hamem zadecydowały rzuty karne; był wreszcie również wygrany przez drużynę z Anfield finał Pucharu Ligi rozegrany w sezonie 2011/12 – oczywiście obowiązkowo po dogrywce (zgadnijcie, w której minucie dogrywki Cardiff City zdobyło gola na 2:2) i konkursie rzutów karnych. Wygląda to tak, jakby piłkarze Liverpoolu uparli się, by pucharów nie zdobywać w zwykłych okolicznościach, po jednostronnych spotkaniach, w których bezdyskusyjnie dominowaliby od początku do końca. Nie, ich takie wygrane nie zadowalają – oni muszą dojść do krawędzi, na skraj przepaści, i dopiero wówczas, gdy wydaje się, że już nic nie uratuje ich od klęski – rzucają się przeciwnikowi do gardła i rzutem na taśmę wyszarpują zwycięstwo.

Jeżeli zatem widzę dla Liverpoolczyków jakiś cień nadziei, by trofeum za wygranie Premier League w sezonie 2013/14 trafiło mimo wszystko do ich gabloty, to nadzieję tę pokładam właśnie w ich talencie do zwyciężania w sposób nadzwyczajny, niecodzienny. Do końca rozgrywek pozostało im jedno spotkanie, podczas gdy rywalom – dwa. Kto wie, co w tym czasie może się zdarzyć. Kto jak kto, ale akurat piłkarze Manchesteru City doskonale wiedzą, że losy mistrzostwa mogą się ważyć nawet do końcowych sekund ostatniego meczu sezonu (pamiętacie to, prawda?).

5 mgnień piłkarskiej wiosny

Ktoś kiedyś powiedział, że spotkania ćwierćfinałowe Ligi Mistrzów to sól tych rozgrywek. Tę błyskotliwą, zasłyszaną w telepatrzydle myśl długo przyjmowałem za pewnik. Jakiż w końcu jest lepszy moment, by stworzyć niezapomniany piłkarski spektakl, aniżeli ćwierćfinał – myślałem ja. Po pierwsze, na tym etapie turnieju z reguły nie ma już słabeuszy – i dobrze, bo co to za przyjemność po raz kolejny oglądać, jak Goliat spuszcza manto Dawidowi (tak, tak, w Lidze Mistrzów jest odwrotnie niż Starym Testamencie – duzi zwyciężają, a mali cieszą się, że w ogóle są zapraszani na ring). A po drugie, inaczej niż ma to miejsce w półfinałach (a w finale tym bardziej), w ćwierćfinałach futbolistom aż tak bardzo nie pęta jeszcze nóg ani strach przed porażką, ani narzucona przez trenera taktyka. Tak więc pierwotnie w notce tej miałem szczery zamiar rozpisać się, jak to wspaniale, widowiskowo i spektakularnie w owych ćwierćfinałach Ligi Mistrzów bywało. Gdy jednak zacząłem odrobinę grzebać w pamięci, to ku mojemu zdziwieniu okazało się, że w rzeczywistości na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat zbyt wielu fajerwerków w tej fazie rozgrywek nie uświadczyliśmy. Tzn. owszem, wybitne mecze się zdarzały, nie mówię, że nie. Ale też bez przesady – gdy prześledzi się przebieg ćwierćfinałów rok po roku, to wyjdzie na jaw, że czasami nawet przez kilka lat z rzędu (np. od sezonu 2008/09 do teraz) w zasadzie nie było w nich starcia, które z jakiegokolwiek względu trafiłoby do annałów tej dyscypliny.

Co w sumie znacznie ułatwia mi zadanie, które sobie w tej notce wyznaczyłem. Miało być o legendarnych ćwierćfinałach? To i będzie! Z całej, liczącej sobie już 21 lat historii Ligi Mistrzów, wytypowałem 5 ćwierćfinałowych spotkań, które moim skromnym zdaniem bezwzględnie należało obejrzeć.

Na pierwszy ogień idzie mecz sprzed lat 14, rozegrany w sezonie 1999/00 pomiędzy Valencią CF a Lazio Rzym na Estadio Mestalla. Lazio? Wówczas (w kwietniu 2000 roku) był to klub opromieniony aurą ostatniego w historii triumfatora Pucharu Zdobywców Pucharów, lider (i przyszły mistrz) włoskiej Serie A (wtedy wciąż jeszcze najmocniejszej ligi na świecie), w którego składzie figurowały takie nazwiska jak Nedvěd, Salas, Nesta, Mihajlović, Simeone czy Verón. Valencia? Poza znawcami hiszpańskiego futbolu mało kto drużynę Nietoperzy kojarzył (choć czas pokazał, że i w jej szeregach znajdowali się w owym czasie piłkarze wybitni), a już na pewno nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że z pojedynku z Rzymianami wyjdzie ona obronną ręką. Tymczasem tak właśnie się stało, a losy rywalizacji rozstrzygnęły się już w pierwszym spotkaniu, w którym Valencia rozgromiła rywali w stosunku 5:2. Nie tylko jednak wynik robił wrażenie, lecz i sposób gry Hiszpanów – szybki, zdecydowany, oparty na błyskawicznie wyprowadzanych kontratakach, które rozrywały włoską obronę na strzępy. Z takiej właśnie gry Valencia miała słynąć w Europie przez najbliższe kilka lat i dzięki niej odnosić największe sukcesy w swej klubowej historii. W tym sensie zwycięski mecz z Lazio stanowił narodziny tego wspaniałego zespołu.

Do historii przeszedł również inny z ćwierćfinałowych bojów tej samej edycji Ligi Mistrzów, stoczony pomiędzy Manchesterem United (obrońcą tytułu z poprzedniego roku) a Realem Madryt. O pierwszym meczu, rozegranym w stolicy Hiszpanii, nie warto wspominać (był bezbramkowy remis, a z boiska generalnie wiało nudą), jednakże już spotkanie rewanżowe z nawiązką wynagrodziło ten niedosyt. Na Old Trafford padł wówczas wynik 3:2 dla Realu, co było sporą niespodzianką (były takie czasy, gdy zwycięstwa Realu ujmowano w tych kategoriach). Faktem jest jednak, że Królewscy wzlecieli w tym meczu na poziom wręcz niebotyczny – po niespełna godzinie gry prowadzili już 3:0 i był to wynik w pełni zasłużony. „Swojaka” ustrzelił Roy Keane, potem dwukrotnie ukłuł gospodarzy Raul. Druga bramka autorstwa Hiszpana uzyskała status legendarnej, ale nie za sprawą samego strzelca, lecz dzięki niesamowitej akcji skrzydłem, którą przeprowadził Argentyńczyk Fernando Redondo. Trick, którym ośmieszył obrońcę United, Henninga Berga (obecnego trenera Legii Warszawa), to najbardziej spektakularna kiwka w dziejach Ligi Mistrzów.

W tej wyliczance nie może zabraknąć także kolejnego starcia rozegranego pomiędzy tymi samymi zespołami, tym razem w sezonie 2002/03. Tu role się odwróciły – po wygranej 3:1 w pierwszym meczu faworytem do awansu byli Królewscy, w których składzie brylowali wówczas m.in. Zidane, Figo, Roberto Carlos i Ronaldo (ten właściwy, brazylijski). Rewanżowe spotkanie w Manchesterze stało pod znakiem doskonałej gry obu drużyn w ataku i nieco gorszej w defensywie – stąd hokejowy wynik 4:3 dla United. Oglądało się to wyśmienicie, tym bardziej, że był to chyba jedyny raz, gdy wielki występ w Lidze Mistrzów zanotował Ronaldo. Aż dziw bierze, że ten wybitny goleador w najważniejszych rozgrywkach klubowych praktycznie nie zaistniał – pod tym względem chyba nawet Zlatan Ibrahimović jest od niego bardziej spełniony. Opisywany wieczór na Old Trafford należał jednak wyłącznie do niego, czego rezultatem był efektowny hat – trick w wykonaniu Brazylijczyka (inna sprawa, że bramkarz gospodarzy, Fabien Barthez, specjalnie mu w tym nie przeszkadzał).

Szerokim echem odbiły się również ćwierćfinałowe zmagania pomiędzy AC Milan a Deportivo La Coruña z sezonu 2003/04. Już pierwszy mecz (4:1 dla Milanu na San Siro) mógł się podobać, w żaden sposób jednak nie zwiastował cudu (bo chyba w takich kategoriach należy rozpatrywać wyczyn piłkarzy Deportivo), jaki wydarzył się w rewanżowym spotkaniu w La Coruñi. A cóż tam się takiego stało? Ano to, że już w pierwszej odsłonie rewanżu Deportivo – grające tego dnia doprawdy fenomenalnie – odrobiło straty (wynik 3:0 do przerwy po golach Pandianiego, Valeróna i Luque). W drugiej połowie kolejną bramkę dołożył Fran, i w efekcie wielki Milan sensacyjnie pożegnał się z Ligą Mistrzów. A że był to Milan wielki, to nie ulega wątpliwości – do obrońców tytułu z poprzedniego roku (Szewczenko! Nesta! Pirlo! Seedorf! Inzaghi! Maldini! Gattuso! – że tak jednym tchem wymienię) przed sezonem 2003/04 dołączyli jeszcze Cafu i Kaká (wówczas grający jak młody bóg, nie to, co dziś). Śmiem twierdzić, że w owym czasie Mediolańczycy zgromadzili w szatni arsenał jeszcze bardziej imponujący, aniżeli podczas zwycięskich dla nich kampanii z sezonów 2002/03 i 2006/07. W meczu z Deportivo zupełnie jednak potracili głowy. Można jedynie snuć przypuszczenia, co by było, gdyby Milan zachował zimną krew zarówno w tym meczu, jak i przez 5 minut rozegranego rok później finału w Stambule z Liverpoolem (gdy prowadząc 3:0 w mgnieniu oka tylko sobie znanym sposobem roztrwonił całą przewagę). Może gdyby nie te łącznie 95 minut futbolowej aberracji, to Milan miałby dziś w gablocie dwa puchary z wielkimi uszami więcej. Z klęski z Deportivo i tak jednak Mediolańczycy podnieśli się stosunkowo szybko. Gorzej było z ich przeciwnikami – paradoksalnie triumf nad Milanem był ostatnim wielkim meczem w Europie w wykonaniu Superdepor (ech, co to była za drużyna!) – w półfinale Ligi Mistrzów zatrzymał ich Mourinho, potem przyszły lata chude, a skończyło się dwukrotnym spadkiem do 2. ligi hiszpańskiej.

Na koniec, wypada wspomnieć o szalonym spotkaniu, jakie w sezonie 2008/09 rozegrały między sobą Chelsea Londyn i Liverpool FC. Przed rewanżem w Londynie wydawało się, że jest „pozamiatane”, gdyż w pierwszym spotkaniu The Reds ulegli u siebie Londyńczykom aż 3:1. Dowodzony przez Rafę Beniteza Liverpool po raz kolejny jednak udowodnił, że broń składa dopiero po ostatnim gwizdku. Powtórki ze Stambulu (gdzie Gerrard i spółka odrobili trzybramkową stratę do Milanu) wprawdzie ostatecznie nie było, ale wynik meczu rewanżowego zmieniał się jak w kalejdoskopie: od 2:0 dla Liverpoolu, przez 3:2 dla Chelsea, do remisu 4:4. Koniec końców do półfinału awansowała Chelsea, by tam w ostatnich sekundach dwumeczu paść od strzału rozpaczy Andresa Iniesty. Ale to już temat na osobną historię…