Śnięte Derby

Dzień 31 października 2013 roku. Godzina 18:00. Stadion Camp Nou, Barcelona. To właśnie w tej chwili i w tym miejscu rozbrzmi dziś gwizdek arbitra rozpoczynający pierwsze w tym sezonie, długo wyczekiwane ligowe starcie pomiędzy FC Barceloną a Realem Madryt. Ale, ale… No właśnie, czy aby na pewno długo wyczekiwane? Przyznam się, że jeżeli o mnie chodzi, to wieczorne El Clásico budzi we mnie co najwyżej letnie emocje. Nie zrozumcie mnie źle – to wciąż wspaniałe zespoły, złożone z chmary genialnych piłkarzy (i dwóch Überpiłkarzy), faworyci do wygrania La Liga i do uniesienia Pucharu z Wielkimi Uszami. A jednak ja, który przez ostatnie 4 – 5 lat każdorazowo chłonąłem zmagania tych gigantów całym swoim jestestwem, teraz uczynię to głównie z konieczności (to w końcu Gran Derby, totalne ich olanie byłoby w złym tonie). I mam wrażenie, że nie jestem w tym odczuciu odosobniony. Skąd to się bierze?

Przede wszystkim stąd, że… inni grają po prostu lepiej. Ba, nie tylko lepiej – także ładniej dla oka i nowocześniej. Wystarczy spojrzeć, jak widowiskowo rozgrywa piłkę Arsenal (zerknijcie choćby na akcję – rozpływał się już nad nią Michał Okoński, tak więc temat można śmiało uznać za wyczerpany), jak błyskawicznie przemieszczają się od pola karnego do pola karnego podopieczni Jurgena Kloppa, czy też jak walczą o każdy metr kwadratowy boiska futboliści Atletico Madryt, by zdać sobie sprawę z tego, że w chwili obecnej ani Barcelona, ani Real, nie są już dla nikogo punktem odniesienia. Trafnie zauważył wspomniany już wyżej Michał Okoński, że styl gry Arsenalu automatycznie nasuwa skojarzenia z tiki-taką z najlepszych czasów Barcelony – tyle że właśnie, Katalończycy już tak nie grają. To ostatnie akurat mogę potwierdzić – próbowałem oglądać ostatnie ligowe spotkanie Barcy z Osasuną i gdyby nie to, że śmierć z nudów jest póki co niemożliwa, po 90 minutach wpatrywania się w ten wątpliwej jakości spektakl pewnikiem pozostałby ze mnie jeno smętny kadawer.

Sęk w tym, że to nie jest tak, że tiki-taka z dnia na dzień przestała działać. Nic z tych rzeczy, ona nadal działa – ale w wykonaniu innych drużyn. Przykłady? Choćby ostatnie pogromy w Lidze Mistrzów – nie dość, że w ostatnią środę PSG i Bayern zdemolowały swoich przeciwników w stylu iście porywającym (po 5:0), to jeszcze wymieniły przy tym odpowiednio 694 i 744 podania. Przecież tak jeszcze do niedawna grali Katalończycy! Choć chyba nawet oni nie dominowali aż w takim stopniu, jak czyni to obecny Bayern. Weźmy statystyki Bawarczyków z meczu przeciwko Viktorii Pilzno: posiadanie piłki – 70%, liczba strzałów – 35 (Czesi na bramkę Neuera nawet się nie zamachnęli), liczba strzałów celnych – 22, celność podań – 90%. Aż trudno znaleźć słowa, które w pełni oddawałoby skalę tych osiągnięć. Wygląda na to, że – choć wydawało się to nieprawdopodobne – Guardioli udało się wynieść maszynkę stworzoną przez Juppa Heynckesa na jeszcze wyższy, niebotyczny poziom.

Brak Guardioli (i jego odwiecznego adwersarza w osobie Jose Mourinho) na ławce trenerskiej odpowiednio Barcelony i Realu to zresztą kolejny powód, dla którego dzisiejsze El Clásico nie będzie smakować tak samo, jak jeszcze to niedawna to bywało. Owszem, klasie trenerskiej prowadzącego Królewskich Carlo Ancelottiego trudno cokolwiek zarzucić, wszak fachowiec to wybitny, co udowadniał i w Milanie, i – w mniejszym stopniu – w Chelsea. Podobnie wygląda sprawa ze szkoleniowcem Barcy – Gerardo Martino, choć do niedawna dla wielu był postacią całkowicie anonimową, zanotował właśnie najlepszy ligowy start w historii klub; mieć do niego pretensje byłoby w tej sytuacji niedorzecznością. Gdzież jednak im obu do Pepa i Mourinho – trenerskich wizjonerów, wybitnych taktyków i nieuleczalnych perfekcjonistów. Hiszpan i Portugalczyk samą swoją obecnością elektryzowali tłumy i inspirowali piłkarzy do wielkości. Włoch i Argentyńczyk, każdy z nich o aparycji dobrodusznego, nieco znudzonego całym tym otaczającym go zgiełkiem wujka, nawet krzycząc nie są w stanie wywrzeć podobnego efektu.

Cóż więc zobaczymy dziś na Camp Nou? Być może wielki spektakl – potencjał oba zespoły mają ogromny, a jakiż jest lepszy moment, by go wyzwolić, aniżeli Gran Derby właśnie. Obawiam się jednak, że ujrzymy co innego – wymieniane w niespiesznym tempie dziesiątki podań i próby wejścia z piłką do bramki w wykonaniu Barcy oraz nierówny, niezdecydowany Real Madryt, niepotrafiący dokonać wyboru pomiędzy szybką grą z kontrataku (wodą na młyn dla Ronaldo i Bale’a) a misternie konstruowanym atakiem pozycyjnym (preferowanym przez Isco i Modrica). Obym się mylił, i oby dzisiejsze spotkanie udowodniło, że serce europejskiego futbolu wciąż bije na Półwyspie Iberyjskim.

Co dalej z Fornalikiem?

Przyznam się, że w sprawie dalszych losów naszego obecnego selekcjonera jestem rozdarty niczym owa przesławna sosna z końcowych kart „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego (notabene – wyjątkowo fatalnej powieści, nie polecam).

No bo z jednej strony – trudno zaprzeczyć, że w jesiennych meczach polskiej kadry widoczny był postęp (drobny wprawdzie, ale jednak postęp), zwłaszcza w porównaniu z wiosenno – letnią mizerią. Już przeciwko Czarnogórze do wygranej zabrakło niewiele, zaś w meczu z Ukrainą gra naszych reprezentantów długimi momentami naprawdę mogła się podobać. Dodatkowo, przez moment mogło się wydawać, że selekcjoner wpadł w końcu na pomysł, jak zaradzić odwiecznemu problemowi polskiej kadry – tj. obsadzić środek pomocy; Krychowiak jako defpom, Klich na „ósemce” i młody Zieliński w roli ofensywnego pomocnika – nie powiem, współpraca tego tercetu w spotkaniach z Danią, Czarnogórą i San Marino, budziła we mnie nieśmiałe nadzieje na lepsze jutro.

Ale… No właśnie, decyzje personalne, jakie Waldemar Fornalik podjął przed starciem w Charkowie, chyba jednak przeczą tezie, iż dowodzona przez niego kadra zmierza w jakimkolwiek sensownym kierunku. Skoro po roku pracy z kadrą, w przeddzień „meczu ostatniej szansy” (którego to już w tych eliminacjach?) z Ukrainą, selekcjoner szuka ratunku u niepowoływanych od dawna Mariusza Lewandowskiego, Sławomira Peszki i Grzegorza Wojtkowiaka, a ci – rzuceni na głęboką wodę – nie tylko nie odstają, ale należą do wyróżniających się postaci na boisku, to trudno o bardziej wyraźny dowód na to, iż budowie tej drużyny nie towarzyszy żadna głębsza myśl przewodnia, lecz chaos i przypadek. Od pierwszego dnia kadencji Fornalika aż do dzisiaj reprezentacja przypomina kocioł, do którego kucharz wrzuca co rusz to nowe składniki, ale efekt tych działań jest z grubsza wciąż taki sam – jak nie potrafiliśmy pokonać nikogo poza Mołdawią i San Marino (tych drugich stłukliśmy nawet dwukrotnie!), tak nie potrafimy dalej.

Zasadniczo skłaniam się ku tezie, że selekcjonera nie powinno się zwalniać już po pierwszych nieudanych eliminacjach – tym bardziej, że w przeciwnym wypadku drużynę narodową praktycznie co dwa lata trzeba budować od podstaw. Problem w tym, że w obecnym kształcie kadra Fornalika zdaje się nie mieć żadnych fundamentów, na których warto byłoby cokolwiek budować. A skoro tak, to może rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby rozpirzyć ten zespół na cztery wiatry i misję tworzenia drużyny narodowej powierzyć komuś bardziej kompetentnemu. Pytanie tylko, komu, bo na chwilę obecną rozsądnych kandydatur na stanowisko selekcjonera ani widu, ani słychu (i dotyczy to zarówno tubylców, jak i cudzoziemców). Może więc jednak Fornalik? Jak już mówiłem, w tej sprawie jestem niczym ta sosna rozdarta.

FC Szewce ruszają na wojnę!

Jakiś czas temu co roku bawiłem się z kolegami w UEFA Champions League Fantasy. Przed każdym nowym sezonem Ligi Mistrzów każdy z nas z mozołem budował na ekranie monitora swój wymarzony zespół złożony z uczestników tych elitarnych rozgrywek, w nadziei, że jego wybrańcy w tzw. realu odwdzięczą się wspaniałym występem i tym samym nastukają mnóstwa punktów do internetowej klasyfikacji. Akurat z moimi nadziejami rzeczywistość zwykle rozprawiała się dość brutalnie, gdyż moje FC Szewce rzadko kiedy pojawiały się w czubie tabeli naszej prywatnej ligi. Przyznam jednak, że z czasem szło mi coraz lepiej – sezon 2008/09 zakończyłem na drugim miejscu, zaś w kolejnym udało mi się wyprzedzić wszystkich konkurentów. Wtedy też, zdając sobie sprawę, że nic lepszego już mi się w tej zabawie nie przydarzy, postanowiłem zakończyć swą menedżerską karierę u jej szczytu.

Teraz jednak, skoro do udziału w kolejnej edycji UCL Fantasy namawia sam Rafał Stec, stwierdziłem, że spróbuję swych sił ponownie. Sądząc po buńczucznych komentarzach na blogu Rafała, konkurencja będzie i liczna, i szalenie mocna. Baty są zatem więcej niż pewne, ale mimo to FC Szewce nie składają broni. Tym bardziej, że skład udało mi się sklecić chyba całkiem niezły, przynajmniej na papierze.

I tak, w pierwszej kolejce na bramce stanie De Gea – obrona United do słabych nie należy, więc może uda mu się zachować czyste konto. A drogo nie kosztował. W razie czego zastąpi go Załuska – polski i tani akcent, z naciskiem na tani.

Linię obrony stworzą David LuizVan der WielAlaba. Szczerze mówiąc tego drugiego znam głównie ze słyszenia. Pozostałych dwóch defensorów przedstawiać nie trzeba. Rezerwa: Papadopoulos i Stadsgaard (kimkolwiek są, dużo nie kosztowali).

W pomocy postawiłem na Pogbę (zaskakująco tani, jak na tak bramkostrzelnego gracza!), Isco (póki co w pojedynkę ciągnie Real, oby tylko nie spalił się w stambulskim piekle), Reusa (cudowny gracz, za ostatni ligowy mecz przeciwko HSV otrzymał maksymalną notę, więc na pewno jest w formie), Draxlera (młody gwiazdor Schalke, będzie chciał się pokazać z dobrej strony, a Steaua trudnych warunków raczej nie postawi) i Hazarda (liczę na masę asyst przeciwko Szwajcarom z Bazylei). Gdybym mógł, wcisnąłbym tu jeszcze Oezila, który w ten weekend zaliczył debiut marzenie w Arsenalu, i kogoś z Dortmundu (ten Mchitarian! a jest przecież jeszcze Gündogan!), ale chyba poczekam z tym do następnej kolejki. Borussia jest aktualnie w gazie – ale to samo można powiedzieć o Napoli, z którym mierzy się w środę, i to na wyjeździe. Dlatego na razie poprzestanę na Reusie.

Napastnicy – wiadomo, wziąłem Messiego (gwarant punktów), a także Teveza, który (choć go nie lubię) początki w Juve ma obiecujące. Na ławce: Wágner (kolejny noname, przynajmniej dla mnie).

Dlaczego kibicuję Barcelonie?

Poniższa notka w pierwotnym założeniu miała stanowić odpowiedź w tym konkursie. Dlatego też trochę poniosła mnie wena – jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie, gdyż dopiero poniewczasie (shame on me) zapoznałem się z regulaminem konkursu i dowiedziałem się, że nie mogę przekroczyć limitu 300 znaków (ze spacjami). W efekcie musiałem nieco poskromić swoje grafomańskie zapędy – może to i lepiej. W każdym razie w konkursie wystartowała notka w wersji okrojonej, zaś na blogu zamieszczam ją w całości.

Moja przygoda z bordowo – granatowymi barwami rozpoczęła się od biało – czarnego telewizora. Nie miałem jeszcze wtedy (jesienią 1994 roku) pojęcia o futbolu klubowym, znałem jedynie ten w wydaniu reprezentacyjnym. Ponieważ kilka miesięcy wcześniej z wypiekami na twarzy śledziłem Mundial w Stanach Zjednoczonych, moją piłkarską wyobraźnię rozpalały nazwiska jego bohaterów: Brazylijczyka Romario, Rumuna Hagiego, a przede wszystkim mojego ówczesnego idola – Bułgara Stoiczkowa. Spośród niewielu futbolistów, których podówczas potrafiłem wymienić, ci trzej stanowili panteon – z perspektywy niedawno zakończonych Mistrzostw Świata nie budziło moich wątpliwości, że nikt nie porusza się zwinniej niż pierwszy, nie rozgrywa piłki mądrzej niż drugi i nie zdobywa więcej goli niż trzeci. Sęk w tym, że każdy grał dla innej reprezentacji. A jednak, pewnego jesiennego wieczora, na małym ekranie starej, mocno śnieżącej Unitry, zobaczyłem ich ponownie. W jednej drużynie. W tych samych barwach (monochromatyczny telewizor niestety nie zdradzał kolorów, a jedynie podłużne, pionowe pasy na koszulkach). Jako kilkuletni dzieciak po prostu oniemiałem – nie mogłem uwierzyć, że do jednego koszyka wrzucono naraz tyle klejnotów. Na dodatek po chwili operator kamery skierował obiektyw na trybuny stadionu – moim oczom ukazał się najpierw jeden, potem drugi, wreszcie trzeci poziom, a kamera wciąż pięła się w górę, wyżej i wyżej. Dla mnie, znającego do tej pory jedynie szkolne kartofliska i szkaradne jankeskie stadiony-kratery, widok tego pięknego kolosa, z hasającymi po nim moimi piłkarskimi idolami, był niczym objawienie. „To zespół bogów”- przeszło mi przez myśl, gdy tak z rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi ślepiami wpatrywałem się w tę drużynę. Po chwili komentator Szpakowski wypowiedział magiczne zaklęcie: FC Barcelona. Tak, to była właśnie Barca – grająca z nie-wiem-kim, w meczu nie-wiem-o-co, zakończonym wynikiem nie-wiem-jakim. Nie było to jednak istotne – ważne jest tylko to, że właśnie w tym dniu Duma Katalonii wtargnęła do mojego piłkarskiego świata z siłą huraganu, i została w nim do dnia dzisiejszego.

I choć w 99% przypadków pierwsze, pozytywne wrażenie szybko ustępuje szarej rzeczywistości, to tym razem miało być inaczej. Dalej jestem zdania, że FC Barcelona to zespół bogów.

PS. Konkursowa notka najwyraźniej zyskała uznanie w oczach jury, dzięki czemu stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch wejściówek na Super Mecz (w międzyczasie przesunięty z 20 na 30 lipca)! Tak więc mogę się pochwalić, że na meczu byłem, świetne widowisko (w czym zasługa przede wszystkim ambitnie grającej Lechii) obejrzałem, i wszystko to na zdjęciach uwieczniłem.

Po Euro – moje podsumowanie:

Euro 2012 przeszło do historii – mogę śmiało powiedzieć, że obok MŚ 1994, MŚ 1998 i ME 2000 był to jeden z najlepszych i najciekawszych turniejów, jakie dane mi było oglądać. A co najważniejsze, odbył się w Polsce (i oczywiście na Ukrainie), co już się pewnie za mojego życia nie powtórzy. Będzie za to o czym opowiadać potomkom, aż skisną z zazdrości 😉 Poniżej – mój wybór tego, co na naszym Euro było de best.

NAJLEPSZA JEDENASTKA (w ustawieniu 4-3-3-0, bez napastnika, jak na mistrzów Europy przystało; a po części też dlatego, że żaden z grających na Euro snajperów szału nie zrobił):

IKER CASILLAS (bezbłędny od pierwszej do ostatniej minuty turnieju, tylko jeden wpuszczony gol, w finale doprowadzał Włochów do płaczu) – SERGIO RAMOS (błyszczał na środku obrony, ale przesuwam go na prawą flankę, bo akurat na tej pozycji na Euro była wielka bida z nyndzą, a nie chcę, żeby byle kto zapaskudził moją jedenastkę), GERARD PIQUE (wystarczyło odesłać Shakirę na trybuny, by Hiszpan powrócił do wielkiej sportowej formy), LEONARDO BONUCCI (najlepszy z włoskich obrońców, co samo w sobie wystarcza za rekomendację), JORDI ALBA (dobra, równa gra przez cały turniej, z wisienkami na torcie w postaci asysty w ćwierćfinale i kapitalnej bramki w finale) – SAMI KHEDIRA (największy walczak wśród Niemców, świetny nie tylko w defensywie, ale i – jak przeciwko Grecji – w ataku), ANDREA PIRLO (maestro środka pola, do finału najlepszy piłkarz turnieju), DANIELE DE ROSSI (serce i płuca Italii; ktoś jeszcze pamięta o Gattuso?) – DAVID SILVA (trochę na wyrost, bo bardzo często spowalniał grę, zamiast ją napędzać; z drugiej strony wypracował lub strzelił aż 5 goli, najwięcej ze wszystkich piłkarzy na turnieju, no i otworzył wynik w wielkim finale), CRISTIANO RONALDO (nominacja z bólem serca; w trzech spotkaniach zagrał przeciętnie, ale w dwóch pozostałych – na poziomie nieosiągalnym dla innych śmiertelników; Messi? Messi jest bogiem, nie człowiekiem), ANDRES INIESTA (na dobre przejął od Xaviego rolę lidera Hiszpanów; praktycznie w każdym spotkaniu prezentował się doskonale, czego efektem tytuł MVP mistrzostw wg UEFY).

NAJLEPSZY PIŁKARZ:
Iker Casillas (bóg bramki, reszta jak wyżej).

NAJLEPSZY MECZ:
Włochy – Niemcy 2:1 (z silną konkurencją w postaci spotkania finałowego – ale tylko do momentu zejścia z boiska Thiago Motty).

NAJŁADNIEJSZA BRAMKA:
No niech już będzie ten Kuba i jego bomba w meczu z Rosją (ze sportowego punktu widzenia był to nasz największy wkład w te mistrzostwa).

NAJWIĘKSZA NIESPODZIANKA:
Szybkie odpadnięcie Polski… tfu, Holandii.


24. dzień Euro – moje podsumowanie:

1. Hiszpanie mistrzami Europy!!! ¡Viva España!

2. Swoim finałowym występem Iberyjczycy skutecznie zamknęli usta wszystkim krytykom, w tym także i mnie. To była – nareszcie! – gra godna mistrzów świata i nowych-starych mistrzów kontynentu. Iniesta i jego koledzy przetoczyli się po przeciwnikach jak tornado po wiosce.

3. Pogrom Włochów – na skalę do tej pory niespotykaną w finałach wielkich imprez – to zarazem kolejne potwierdzenie tezy, że reprezentacja Hiszpanii 2008-2012 (?), jeżeli tylko ma swój dzień i gra do przodu zamiast w poprzek boiska, jest absolutnie poza zasięgiem rywali. W futbolu reprezentacyjnym jeszcze nikt nigdy nie dominował ani tak długo, ani tak zdecydowanie.

4. Czego innego jednak się spodziewać, kiedy swoje moce łączą piłkarze Realu Madryt i FC Barcelony? Casillas (imho MVP całych mistrzostw), Ramos, Pique, Busquets, Xabi Alonso, Xavi, Iniesta (plus Puyol i Villa w odwodzie) – fuck me, przecież to tak, jakby w jedynym teamie umieścić Spidermana, Batmana, Supermana, Lorda Vadera, Lorda Voldemorta i Harry’ego Pottera, wspartych Kapitanem Planetą.

5. Co do Włochów… W 99 przypadkach na 100, jeżeli ktoś przegrywa 0:4, to najlepiej spuścić na jego występ zasłonę milczenia. Dziś jednak Italia nie rozegrała tragicznego meczu – przeciwnie, aż do momentu zejścia Motty prezentowała się co najmniej dobrze (ba, miała nawet przewagę w posiadaniu piłki!). Tylko co z tego, skoro Hiszpanie grali kosmicznie.

6. Jeśli największymi pechowcami sezonu są piłkarze Bayernu Monachium (łącznie z mistrzostwem Europy mieli ogromne szanse na 4 trofea – kończą z niczym), to na tytuł największego farciarza z całą pewnością zasłużył Fernando „nie trafiam do pustej bramki z 2 metrów” Torres. Koleś grał i gra totalny piach, a jednak jakimś cudem wygrał Ligę Mistrzów i Euro 2012, zostając – o zgrozo – królem strzelców tego ostatniego turnieju.

7. Euro, Euro… i po Euro 😦

21. dzień Euro – moje podsumowanie:

1. Niemcom nie udało się przełamać włoskiego kompleksu – Italia po raz kolejny dała im popalić w spotkaniu o stawkę.

2. Włosi zagrali dziś po profesorsku, podobnie jak w ćwierćfinałowym meczu z Anglią. Tym razem byli jednak bardziej skuteczni, bo Mario Balotelli na krótką chwilę odzyskał pełnię władz umysłowych.

3. Z kolei Niemcy w ogóle nie przypominali drużyny, którą oglądaliśmy w poprzednich spotkaniach. Włosi całkowicie zneutralizowali ich atuty, a przy obu golach wykorzystali fatalne, fatalne błędy niemieckiej obrony.

4. Po raz enty finał Euro będzie powtórką spotkania z fazy grupowej. 10 czerwca na stadionie w Gdańsku Hiszpania zremisowała z Włochami 1-1. Wtedy stratę punktów przez Hiszpanów odebrano jako lekką niespodziankę, ale w fazie pucharowej Włosi pokazali chyba najlepszy futbol na tych mistrzostwach. Na miejscu Hiszpanów bym się cykał.

5. Trochę żal mi Niemców. Generalnie średnio ich lubię, ale muszę przyznać, że aż do dzisiejszego meczu grali świetną, ofensywną piłkę. Cóż, czasami po prostu jak się za bardzo chce, to d… zbita z tego wychodzi.

20. dzień Euro – moje podsumowanie:

1. Dzięki Ci, Casillasie! I Tobie, Fabregasie!

2. Zgodnie z przedturniejowymi oczekiwaniami, obrońcy tytułu doczłapali się do boju o złoto. W stylu, delikatnie mówiąc, mało porywającym, ale za to do bólu skutecznym.

3. Swoją drogą miarą hegemonii Hiszpanów jest to, że wszyscy jak leci eksperci zgromadzeni w pomeczowym studiu TVP chwalili Portugalię za to, że… w starciu z Czerwoną Furią udało jej się nie stracić bramki.

4. Inna sprawa, że Portugalczycy rzeczywiście radzili sobie całkiem nieźle… choć może nie aż tak znakomicie, jak sugerowałby to demoniczny skowyt komentatora, słyszalny w każdym momencie, gdy potomkowie Henryka Żeglarza dryfowali w kierunku pola karnego przeciwnika.

5. Parę dni temu pisałem, że w zasadzie wolałbym zobaczyć w finale Portugalię. Ale nic nie poradzę, że na widok Pana z Żelem moje piłkarskie serce wykonało nagłą woltę o 180 stopni.

6. Hiszpanie powtórzyli wyczyn reprezentacji RFN, która w latach 1972-1976 dochodziła do finału w trzech kolejnych imprezach (ME, MŚ, ME). W trzecim finale Niemcy polegli, tak więc Hiszpanie mogą przejść do historii. Tym bardziej, że nikt jeszcze nie wygrał Euro dwa razy pod rząd.

17. dzień Euro – moje podsumowanie:

1. Prędzej czy później ten moment musiał nadejść – po raz pierwszy na Euro 2012 mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym.

2. Paradoksalnie jednak, choć żadna ze stron nie zdołała umieścić piłki w siatce, włosko – angielskie starcie musiało się podobać. Z boiska ani przez chwilę nie wiało nudą, ciekawych akcji było mnóstwo.

3. Urzekli mnie zwłaszcza Włosi – grali rozważnie w obronie i odważnie w ataku. Wrażenie robi nawet nie tyle liczba strzałów na bramkę Anglików (35, w tym 20 celnych!), co ilość składnych akcji, które udało się Włochom przeprowadzić – momentami piłka chodziła jak po sznurku.

4. Całą tą włoską orkiestrą po mistrzowsku dyrygował Andrea Pirlo. Włoch widzi na boisku wszystko, pod tym względem chyba tylko Xavi może się z nim równać. A ten rzut karny w jego wykonaniu – łomaterdyju, czapki z głów 🙂

5. Biorąc pod uwagę dotychczasowy fatalny bilans Anglików w konkursach rzutów karnych, gwizdek kończący dogrywkę musiał dla nich zabrzmieć jak wyrok śmierci. Ashely Cole swoim ciamajdowatym strzałem sprawił, że klątwa nie została zdjęta.

6. Mimo wszystko Anglicy i tak powinni być zadowoleni ze swego występu w turnieju, tym bardziej, że na mistrzostwo raczej nie liczyli (jakie to do nich niepodobne). Z kolei Włosi od 1994 roku co sześć lat dochodzą do finału wielkiej imprezy – żeby podtrzymać tę passę, muszą teraz wygrać z Niemcami.

16. dzień Euro – moje podsumowanie:

1. Dzisiejszy ćwierćfinał wzbudził we mnie co najwyżej letnie emocje – Hiszpanie grali to, co zawsze (może o jedno tempo szybciej, niż przeciwko Chorwacji), a Francuzi ani przez chwilę nie pokazali, że są w stanie im poważnie zagrozić.

2. Vicente del Bosque znów podjął próbę upchnięcia w wyjściowej jedenastce tylu pomocników, ilu się tylko da – w efekcie ponownie zabrakło w niej miejsca dla Fernando Torresa.

3. Co ciekawe, oba gole zdobył akurat ten pomocnik, który do gry ofensywnej pali się najmniej, czyli Xabi Alonso – pierwszego z nich uderzeniem głową, a drugiego po baaardzo wątpliwym rzucie karnym.

4. Od początku turnieju lider Hiszpanów, Xavi, wykonał już 734 celne podania (słownie: siedemset trzydzieści cztery) – podobno to rekord. Z podań tych nie padła jednak ani jedna bramka – może to też rekord?

5. Jeszcze wracając do Francuzów – przed turniejem mówiło się, że Euro 2012 to dla nich tylko poligon doświadczalny, a na sukcesy przyjdzie czas za dwa lata w Brazylii, a przede wszystkim – podczas kolejnego Euro, rozgrywanego na francuskiej ziemi. Hmm, szczerze mówiąc cienko to widzę – z tak przeciętnymi piłkarzami, jakich mają obecnie, Żabojady będą potrzebować nie tyle nowych doświadczeń, co cudu, żeby cokolwiek ugrać.