Autor: fidelrulez

19.06-24.06 – 8., 9., 10., 11., 12., 13. i 14. dzień Mundialu

Kolumbia – Wybrzeże Kości Słoniowej 2:1
Urugwaj – Anglia 2:1
Japonia – Grecja 0:0
Włochy – Kostaryka 0:1
Szwajcaria – Francja 2:5
Honduras – Ekwador 1:2
Argentyna – Iran 1:0
Niemcy – Ghana 2:2
Nigeria – Bośnia i Hercegowina 1:0
Belgia – Rosja 1:0
Korea Południowa – Algieria 2:4
USA – Portugalia 2:2
Australia – Hiszpania 0:3
Holandia – Chile 2:0
Kamerun – Brazylia 1:4
Chorwacja – Meksyk 1:3
Włochy – Urugwaj 0:1
Kostaryka – Anglia 0:0
Japonia – Kolumbia 1:4
Grecja – Wybrzeże Kości Słoniowej 2:1

1. Ostatnio nieco zaniedbałem moje okołomundialowe blogowanie. Cóż, niestety nawet w trakcie Mistrzostw Świata zdarzają się bardziej pilne zajęcia, niż oglądanie piłkarskich zmagań (nie wierzę w to, com właśnie napisał). W rezultacie żadne z rozegranych w przeciągu ostatnich kilku dni spotkań (a jak sami widzicie, było ich cholernie dużo) nie doczekało się z mojej strony choćby słowa komentarza. A szkoda, bo co najmniej parę z nich naprawdę aż prosiło się o wzmiankę. Ponieważ jednak relacjonowanie meczu, który już dawno się zakończył, nie ma najmniejszego sensu, poniżej streszczam wydarzenia ostatnich dni w tempie iście ekspresowym.

2. Po pierwsze, Kostaryka. Przybysze z tego egzotycznego kraju nie przestają zaskakiwać. Nie dość, że na wstępie rozbili Urugwaj, to po paru dniach w swej bezczelności rzucili na kolana samą Italię. W tej sytuacji bezbramkowy remis z Anglią w ostatniej kolejce wystarczył Kostarykanom do zajęcia sensacyjnego, pierwszego miejsca w grupie. Wyczyn nie lada, jeśli weźmie się pod uwagę, że w pobitym polu pozostawili oni – summa summarum – siedmiokrotnych mistrzów świata.

3. Po drugie, Luis Suárez. Urugwajczyk jest doskonałym dowodem na to, jak cienka bywa granica pomiędzy geniuszem a szaleństwem. W meczu z Anglią oglądaliśmy to pierwsze – Suárez, powracający na boisko po kilkutygodniowej przerwie spowodowanej kontuzją, dwoma pięknymi golami posłał rywala na deski, wieńcząc tym chyba najdoskonalszy indywidualny występ, jaki póki co było nam dane oglądać na tych Mistrzostwach. Znudzonych moim nieustannym pianiem na cześć napastnika Liverpoolu kornie proszę o wybaczenie – bez bicia przyznaję się, że na punkcie jego gry już od lat mam fiksum dyrdum (zresztą nie ja jeden – przykład pierwszy z brzegu macie tu). Do tego stopnia, że usilnie staram się znaleźć przyczynę, dla której w 80. minucie kolejnego spotkania przeciwko Włochom Urugwajczyk ni stąd ni zowąd postanowił szczękami zaatakować Giorgio Chielliniego. Wiem jednak, że racjonalna przyczyna nie istnieje – Luis Suárez przyzwyczaił nas przecież do tego, że wybitne, magiczne wręcz umiejętności piłkarskie idą u niego w parze z ewidentnymi problemami z psychiką (nie był to wszak pierwszy raz, gdy Urugwajczyk pogryzł boiskowego rywala). Wielka szkoda, że o tej swojej ciemnej stronie mocy Suárez przypomniał akurat teraz. Mógł zostać niekwestionowaną gwiazdą całych Mistrzostw, a tak skończy się zapewne na długotrwałej dyskwalifikacji (FIFA wprawdzie nie podjęła jeszcze decyzji, jak ukarać Urugwajczyka, ale nie sądzę, by była w tej sprawie pobłażliwa).

4. Po trzecie, Ghana i Stany Zjednoczone. Być może piłkarsko ustępują grupowym rywalom – Niemcom i Portugalczykom – ale pod względem przygotowania fizycznego przewyższają każdą drużynę na tym Mundialu. W spotkaniu z Germanią Afrykańczycy poruszali się z szybkością i zwinnością pantery – gdyby nie instynkt strzelecki Miroslava Klose (zdobył swoją 15. bramkę w historii występów na Mundialu, dzięki czemu zrównał się z Brazylijczykiem Ronaldo), niechybnie sprawiliby sensację. Bliscy tego byli również Amerykanie, którym zabrakło paru sekund, by pokonać (i wyeliminować z turnieju) faworyzowaną Portugalię. Cristiano Ronaldo? Wciąż pozostaje bez bramki na tych Mistrzostwach.

5. Po czwarte, Francja. Po pewnym zwycięstwie nad Hondurasem, w drugiej kolejce reprezentacja znad Sekwany sprała na kwaśne jabłko Szwajcarów. Z taką grą podopieczni Didiera Deschampsa mogą zajść naprawdę daleko. Pozostawienie w domu awanturników i pyskaczy w stylu Samira Nasriego okazało się być bardzo dobrą decyzją – inaczej, niż miało to miejsce na kilku poprzednich turniejach, w reprezentacji Tricolores panuje obecnie sielanka i to automatycznie przekłada się na wyniki.

6. Po piąte, Europa. Póki co ekipy wywodzące się ze Starego Kontynentu znajdują się w odwrocie (i niestety nic nie wskazuje na to, by był to odwrót zorganizowany). Najmocniej leją nas zespoły z Nowego Świata – pod ich naporem padły już Hiszpania, Włochy, Anglia i Chorwacja, a za sprawą Amerykanów solidnie zachwiała się też Portugalia. Brazylijski klimat daje się Europejczykom we znaki mocniej, niż można było przypuszczać.

18.06 – 7. dzień Mundialu

Australia – Holandia 2:3
Hiszpania – Chile 0:2
Kamerun – Chorwacja 0:4

1. No i stało się – wciąż aktualni mistrzowie świata po zaledwie dwóch meczach fazy grupowej mogą pakować walizki. Nie tak miało to wyglądać, ale już po klęsce w pierwszym spotkaniu z Holandią było widać, że z Hiszpanami dzieje się coś niedobrego. Zespół, który w przeciągu ostatnich sześciu lat zdominował międzynarodowe rozgrywki (wygrywając w tym czasie dwukrotnie europejski, a raz światowy czempionat), na Mundialu w Brazylii totalnie się rozsypał. A upadek jego był wielki.

2. Gdy jest się obrońcą tytułu, odpadnięcie już w pierwszej rundzie jest wyczynem godnym pożałowania. Co jednak ciekawe, piłkarskim mistrzom świata ta wątpliwej jakości sztuka wychodzi ostatnimi czasy nader często. W 2002 roku przytrafiło się to Francuzom, w 2010 roku – Włochom, teraz przyszła pora na Hiszpanię.

3. O przyczynach degrengolady hiszpańskiej armady nie chcę się specjalnie rozpisywać; zapewne i tak powstaną na ten temat opasłe tomy. Poza tym, gdy zaledwie parę dni wcześniej zaliczyło się Hiszpanów do grona murowanych faworytów turnieju, filozofowanie o popełnionych przez nich przed Mistrzostwami błędach byłoby z mojej strony działaniem nieco niepoważnym. Nie odkryję chyba jednak Ameryki, gdy powiem, że Vicente del Bosque zbytnio przywiązał się do dotychczasowej recepty na sukces i co poniektórych jej wykonawców; w efekcie nie zauważył, że ta pierwsza od pewnego czasu przestała być niezawodna, a ci drudzy w ciągu minionych dwóch lat, jakie upłynęły od zwycięskiego Euro 2012, wyraźnie obniżyli loty i zaczęli odcinać kupony od dawnej sławy (nie chcę wytykać palcami, ale chodzi głównie o barceloniarzy; choć i Casillas nie może zaliczyć tego okresu do szczególnie udanych). Tak to już jednak jest – piłkarski świat zasuwa jeszcze szybciej, niż ten realny, a kto nie stara się  nadążyć za zmianami, prędzej czy później dostaje po czterech literach.

4. Słaba postawa Hiszpanów nie powinna nam jednak przesłonić doskonałego występu Chilijczyków. Gracze z Ameryki Południowej byli dziś lepsi od starych mistrzów pod każdym względem i zasłużenie wygrali 2:0. Bój o pierwszeństwo w grupie stoczą za parę dni z Holandią. Jednak nawet w razie przegranej, żadnego rywala, z którym przyjdzie im się zmierzyć w 1/8 finału, Chilijczycy obawiać się nie muszą – i to nawet jeśli rywalem tym okaże się Brazylia.

5. Skoro już o reprezentacji Holandii mowa, to wypada wspomnieć, że do spółki z Australią stworzyła ona dziś fascynujący spektakl, którego ozdobą była piękna bramka Tima Cahilla. Prowadzenie w tym meczu zmieniało się trzykrotnie, ostatecznie komplet punktów zgarnęli Holendrzy, wysyłając tym samym dzielnych Socceroos do domu.

6. Na zakończenie dnia dobrą formę potwierdziła Chorwacja, gromiąc czterema golami Kamerun (chyba póki co najbardziej bezbarwną drużynę tych Mistrzostw).

17.06 – 6. dzień Mundialu

Belgia – Algieria 2:1
Brazylia – Meksyk 0:0
Rosja – Korea Południowa 1:1

1. Dzisiejsze spotkania nie powaliły mnie na kolana swoim poziomem. Najpierw obserwowałem, jak Belgowie męczą się, próbując pokonać outsiderów z Algierii. Potem patrzyłem, jak gospodarze turnieju przeżywają jeszcze większe męki w pojedynku z Meksykiem (jako jedyny zrobił dziś na mnie dobre wrażenie). Na koniec prawie usnąłem, śledząc mecz pomiędzy Rosją a Koreą Południową, w którym solidarnie męczyli się obaj rywale (najbardziej jednak męczyli nielicznych widzów zgromadzonych przed ekranami). Jednym słowem: nuuuda, panie.

2. Występowi Belgów (powracających na Mistrzostwa po 12 latach przerwy) towarzyszyły bardzo duże oczekiwania. Sam też po części uległem tej zbiorowej euforii, optymistycznie typując przed meczem, że Czerwone Diabły pobiją Algierczyków na głowę. Potwierdziło się jednak, że przedmundialowe spekulacje to jedno, a boiskowe starcie ze zmotywowanym przeciwnikiem (choćby niżej notowanym) – zupełnie co innego. Aby osiągnąć na tych Mistrzostwach coś więcej, aniżeli tylko wyjść z grupy, Belgowie muszą zacząć grać znacznie lepiej.

3. Rozczarowała też Brazylia. Problemem gospodarzy jest chyba niedostatek mocy w formacji ofensywnej – gdy Neymarowi nie idzie, nie ma komu zdobywać bramek. Zresztą sam fakt, że w brazylijskim ataku gra ktoś tak do bólu przeciętny, jak Fred, jest wymownym dowodem słabości Canarinhos na tym polu.

4. W spotkaniu z gospodarzami imponująco zaprezentowali się natomiast Meksykanie. Okej, trochę dopisało im szczęście (kilkukrotnie fantastycznymi interwencjami popisał się bramkarz Ochoa), ale mniej więcej do 70. minuty – ku mojemu zdziwieniu – to oni dyktowali warunki gry. Ich pojedynek w ostatniej kolejce fazy grupowej z Chorwacją zapowiada się pasjonująco.

14.06-16.06 – 3., 4. i 5. dzień Mundialu

Kolumbia – Grecja 3:0
Urugwaj – Kostaryka 1:3
Anglia – Włochy 1:2
Wybrzeże Kości Słoniowej – Japonia 2:1
Szwajcaria – Ekwador 2:1
Francja – Honduras 3:0
Argentyna – Bośnia i Hercegowina 2:1
Niemcy – Portugalia 4:0
Iran – Nigeria 0:0
Ghana – USA 1:2

1. Dzisiejszym podsumowaniem obejmuję nie jeden, lecz aż trzy mundialowe dni. Skąd ta nagła hojność? No cóż, wstyd się przyznać, ale z ostatnich dziesięciu spotkań udało mi się obejrzeć zaledwie dwa (Italii z Anglią i Niemców z Portugalią). Tak słabej średniej nie zanotowałem od 1994 roku i fazy grupowej turnieju odbywającego się w USA, gdym dziecięciem jeszcze był.

2. Mecz Anglia – Włochy rozpoczął się dopiero o północy z soboty na niedzielę. Wysoki poziom spotkania z nawiązką wynagrodził mi jednak te dwie nieprzespane godziny. Zresztą, by móc dłużej chłonąć to, co wyprawia z futbolówką Andrea Pirlo, z chęcią poświęciłbym jeszcze więcej czasu; w wykonaniu gracza Juventusu piłka nożna przestaje być tylko sportem – bardziej przypomina sztukę, i to tę najwyższych lotów. Anglicy takiego magika w składzie wprawdzie nie mają, ale i oni zaskoczyli mnie na plus szybką i ładną dla oka grą; podobała mi się zwłaszcza postawa ofensywnego tria z Liverpoolu: Hendersona, Sterlinga i Sturridge’a. Rozczarował za to (po raz kolejny) Wayne Rooney.

3. Natomiast inny z szumnie zapowiadanych hitów pierwszej kolejki fazy grupowej, tj. mecz naszych zachodnich sąsiadów z Portugalią, okazał się być pojedynkiem mocno jednostronnym. Podobnie jak miało to miejsce cztery lata temu w RPA, i tym razem Niemcy rozpoczęli turniej od mocnego uderzenia, bezlitośnie punktując rywali i wgniatając ich w murawę niczym czołg. Choć takie porównanie jest chyba dla podopiecznych Joachima Löwa zbyt krzywdzące – w meczu z Portugalią Niemcy zagrali wszak nie tylko skutecznie, ale i pięknie. Rozmiary zwycięstwa nad renomowanym rywalem mogą nieco dziwić, jednak w dużym stopniu tłumaczy je fakt, że przez blisko godzinę Cristiano Ronaldo i jego o wieeele mniej klasowi koledzy musieli grać w osłabieniu (z boiska wyleciał Pepe – w przypływie typowego dla siebie szaleństwa gracz Realu Madryt przylutował z dyńki Thomasowi Müllerowi).

4. Z innych aren: w meczu przeciwko Bośniakom niemoc strzelecką w finałach Mistrzostw Świata przełamał w końcu Leo Messi (ma w nich teraz tyle samo bramek, co nasz Bartek Bosacki), w spotkaniu Francja – Honduras po raz pierwszy skorzystano z technologii goal-line (ponoć i tak źle działa całe to ustrojstwo), a starcie Urugwaju z Kostaryką zakończyło się sensacyjną porażką murowanego faworyta (tak, już chyba tłumaczyłem, jak to jest z tymi moimi prognozami).

13.06 – 2. dzień Mundialu

Meksyk – Kamerun 1:0
Hiszpania – Holandia 1:5
Chile – Australia 3:1

1. Gwoździem programu drugiego dnia Mistrzostw było spotkanie Hiszpanii z Holandią – a więc wciąż aktualnych mistrzów globu z jego wicemistrzami. Powiedzieć, że Pomarańczowym udał się rewanż za finał z 2010 roku, to tak, jakby nic nie powiedzieć – Hiszpanie zostali dziś wręcz rozbici w pył, i to zupełnie zasłużenie.

2. W swych przedmundialowych prognozach chyba nie doceniłem Holendrów. Wygląda na to, że trener van Gaal wykonał tam kawał świetnej roboty; wczorajsza postawa Pomarańczowych w porównaniu z tym, jak prezentowali się dwa lata temu na polsko-ukraińskim Euro, to jak niebo a ziemia. Mecz śledziłem wprawdzie jednym okiem, ale zszokowała mnie zwłaszcza szybkość Holendrów – na tle powolnych Hiszpanów Oranje wydawali się być jakby z innej planety, a już to, co Robben robił z blokiem obronnym mistrzów świata, zakrawało na jakiś kabaret.

3. Z szacunku dla jego klasy pominę milczeniem wyczyny Casillasa (zawalił trzy bramki, w tym dwie w sposób katastrofalny). Jestem jednak pewny, że drugi tak fatalny występ mu się na tym turnieju nie przydarzy. Co do pary hiszpańskich stoperów – Ramosa i Pique – pewności takiej już nie mam; żal było patrzeć na to, jak kompletnie się nie rozumieją i jak nie nadążają za rywalami. Na ich obronę dodam tylko tyle, że i w środkowej linii Hiszpanie nie prezentowali się dużo lepiej (chyba najwyższy dać trochę odpocząć Xaviemu).

4.  Pierwszy gol van Persiego przypominał mi nieco legendarną bramkę Dennisa Bergkampa z 1998 roku zdobytą w ćwierćfinałowym spotkaniu z Argentyną. Wówczas genialnym, kilkudziesięciometrowym podaniem popisał się Frank de Boer, tu zaś nieco krótsze, ale równie imponujące w swej precyzji dośrodkowanie do van Persiego zanotował Daley Blind. No a to wykończenie akcji w wykonaniu napastnika Man United – maestria i poezja!

5. Jeszcze słówko o Hiszpanach. W latach 2008 – 2012 stosowana przez nich tiki-taka (styl gry oparty na utrzymywaniu się przy piłce i wysokim pressingu) święciła sukcesy na wszystkich frontach, i to zarówno w wydaniu reprezentacyjnym, jak i klubowym (FC Barcelona). Schyłek tej taktyki zdążono w tym czasie obwieścić co najmniej kilkukrotnie, wszystko wskazuje jednak na to, że tym razem naprawdę mamy do czynienia z jej definitywnym końcem. Tym bardziej, że to już kolejny w krótkim odstępie czasu solidny łomot, który zbiera drużyna próbująca grać w ten sposób – wystarczy przypomnieć zeszłoroczne 0:7 Barcelony w dwumeczu z Bayernem i tegoroczne 0:5 tego samego (ale „dzięki” Guardioli już nie takiego samego!) Bayernu w dwumeczu Realem.

6. Dwóch pozostałych rozegranych dziś spotkań nie oglądałem. Widziałem tylko, że Meksykowi nie uznano dwóch prawidłowo (chyba?) zdobytych bramek. Na szczęście dla siebie Meksykanie nie zrazili się taki obrotem spraw i dołożyli jeszcze trzeciego, zwycięskiego gola. Z kolei w drugim meczu Chile rozpoczęło z grubej rury, by potem nieco spuścić z tonu; na walecznych, ale przeciętnych Australijczyków w zupełności to jednak wystarczyło.

12.06 – 1. dzień Mundialu

Brazylia – Chorwacja 3:1

1. Mundial rozpoczęty! Zgodnie z przewidywaniami, w pierwszym spotkaniu triumfowali gospodarze.

2. Biorąc pod uwagę nie najwyższe standardy, do których przyzwyczaiły nas mecze otwarcia, pojedynek Brazylii z Chorwacją stał na naprawdę niezłym poziomie. Nie była to wprawdzie jeszcze ta Brazylia, którą chcielibyśmy oglądać, ale gołym okiem widać, że Canarinhos stanowią zgrany kolektyw; im dalej w głąb turnieju, tym trudniej będzie ich zatrzymać. Ciepłe słowa należą się także Chorwatom – postawili gospodarzom twarde warunki, a gdyby nie błędne decyzje sędziego Nishimury, to mogliby wyjechać z Sao Paulo z lepszym rezultatem (choć wątpię, czy daliby radę wywieźć remis).

3. Właśnie, to dopiero pierwszy mecz na tych Mistrzostwach, a już tematem nr 1 stały się pomyłki sędziowskie. Faktem jest, że arbiter nie miał dziś dobrego dnia – rzut karny dla Brazylii był zupełnie z czapy, a i nieuznanego gola dla Chorwacji można było spokojnie puścić. Larum bym jednak nie podnosił – kto jak kto, ale akurat Brazylia to taka drużyna, która bez pomocy sędziego może się spokojnie obejść i zapewne i tak wygrałaby to spotkanie; w tym sensie kontrowersyjna decyzja arbitra z 70. minuty o podyktowaniu „jedenastki” była krzywdząca także dla gospodarzy.

4. Słaba postawa sędziego sprawiła, że w cieniu pozostał również autor dwóch bramek dla Brazylii, Neymar. Nie był to może jakiś nadzwyczajny występ w wykonaniu gracza Barcelony, nieczęsto jednak zdarza się, by piłkarz w swym debiucie na Mistrzostwach Świata zdobył od razu dwa gole. Warto o tym wspomnieć zwłaszcza w kontekście tego, że taki np. Cristiano Ronaldo do strzelenia identycznej liczby bramek potrzebował aż 10 rozegranych spotkań; z kolei Leo Messi, pomimo 8 występów na Mundialu, wciąż ma na koncie tylko jedno trafienie. Tak więc zasłużone brawa dla Neymara – widać, że facet potrafi poradzić sobie z ciążącą na nim presją (190 mln rodaków oczekuje, że to właśnie on poprowadzi Canarinhos do tytułu), a to już znamionuje wielką piłkarską klasę.

Mundial tuż za rogiem

Lada moment na murawę stadionu w Sao Paulo wybiegną jedenastki Brazylii oraz Chorwacji i dwudziesty w historii Mundial będzie można uznać za rozpoczęty. Jakie to będą Mistrzostwa? No cóż, już teraz wiadomo, że wbrew powszechnym stereotypom nie będzie się on cieszył poparciem wszystkich Brazylijczyków – znaczna część z nich wolałaby chleb zamiast igrzysk. Tym głosom protestu trudno całkowicie odmówić racji; nie ulega wątpliwości, że o ile organizacja Mundialu solidnie przetrzepała brazylijską kieszeń (ponoć na przygotowania wydano 10 mld euro), to profity zbierze przede wszystkim FIFA. Z drugiej jednak strony, to przecież nie FIFA wpadła na bezsensowny pomysł, aby stadion mogący pomieścić kilkadziesiąt tysięcy widzów wznosić w samym środku amazońskiego interioru. Poza tym, obywatelom Kraju Kawy chyba mimo wszystko nie wiedzie się aż tak źle – już sam fakt, że mogą głośno wyrażać swoje niezadowolenie z powodu ogromnych sum, jakie pochłonęła organizacja turnieju, stawia ich w lepszej sytuacji od tej, w jakiej za 4 lata znajdą się Rosjanie, a za 8 – Katarczycy (ich nikt o zdanie nie pytał i nie będzie). No i wreszcie, tych, którzy mimo to wyżej stawiają chleb niż nadchodzące igrzyska, może choć trochę pocieszy myśl, że piłkarskie Mistrzostwa Świata to akurat najdoskonalsze igrzyska, jakie homo sapiens do tej pory wymyślił.

Dość jednak tego fanzolenia. Do meczu pozostała zaledwie godzina, tak więc czas nagli. Poniżej moje prognozy co do tego, jak potoczy się rozpoczynający się dziś Mundial (przy czym od razu uprzedzam, że akurat przewidywanie piłkarskiej przyszłości wychodzi mi mniej więcej tak dobrze, jak śpiewanie; na szczęście tym drugim nikogo nie katuję). No ale do rzeczy, do rzeczy, proszę Państwa!

Kto zostanie Mistrzem Świata?

Trzy kandydatury są z grubsza oczywiste: Brazylia, Niemcy, Hiszpania (kolejność dowolna, choć Brazylijczycy, jako gospodarze turnieju, mają chyba minimalnie większe szanse od pozostałych na końcowy sukces). Osobiście powątpiewam w tryumf Germanów (zbyt niepewna obrona i chyba zbyt leciwy jedyny napastnik – 36-letni Miroslav Klose), choć w półfinale raczej ich zobaczymy. Przeciwko Hiszpanom przemawia statystyka – od 1962 roku i czasów Pelego nikt nie obronił tytułu mistrza świata i nie wierzę, aby coś miało się pod tym względem zmienić. Rozum podpowiada więc, że puchar Julesa Rimeta po raz szósty w historii trafi do Brazylii. Ja jednak z przekory pokieruję się sercem i postawię na Argentynę. Zresztą, drużynę albicelestes typuję do mistrzostwa konsekwentnie od 1998 roku – do tej pory z marnym skutkiem, ale coś mi mówi, że tym razem będzie inaczej. Jeśli tylko Messi odnajdzie zgubioną w Barcelonie formę, to poprowadzi kolegów do wielkiego finału, a w nim Argentyna zwycięży Brazylię.

Kto zostanie królem strzelców?

Wybitnych i bramkostrzelnych napastników mamy na tegorocznym turnieju od groma i ciut ciut. Sęk w tym, że prawie wszyscy z nich borykali się ostatnio z mniej lub bardziej poważnymi urazami, w związku z czym ich obecna dyspozycja jest wielką niewiadomą. Zajrzałem jednak w głąb mojej kryształowej kuli i wyszło mi, że najwięcej goli zdobędzie Brazylijczyk Neymar. Niewiele mniej zanotują Messi, Luis Suárez i Diego Costa. Dla Cristiano Ronaldo nie mam dobrych wiadomości – trzy bramki to max, co Portugalczyk może ustrzelić.

Kto będzie największą sensacją?

W roli czarnego konia powszechnie stawia się Belgię i trudno się temu dziwić. Belgowie przez eliminacje przeszli jak burza, mają młody i wyrównany skład, z genialnym Hazardem i silnymi niczym tury Kompanym i Lukaku na czele. Skoro jednak wszyscy wieszczą sukces Czerwonych Diabłów, to na dobrą sprawę ich ewentualny dobry występ nie będzie żadną niespodzianką, lecz zwykłym spełnieniem przedmundialowych oczekiwań. Zresztą, po wyjściu z grupy Belgowie trafią zapewne od razu na Niemcy lub Portugalię – jak dobrzy by nie byli, to będzie ich ostatni mecz na tym turnieju. Moim zdaniem ogromny potencjał drzemie w Chorwatach (już dziś wieczorem boisko zweryfikuje tę tezę) i Chilijczykach (fenomenalny Arturo Vidal!) – problem w tym, że pierwsi już w 1/8 finału prawdopodobnie spotkają się ze znacznie silniejszym od nich rywalem (Hiszpanią lub Holandią – tak czy siak, żegnaj Mundialu!), a drudzy akurat znaleźli się z tymi dwiema ostatnimi drużynami w jednej grupie (tak więc mocno wątpliwe, czy w ogóle zdołają się z niej zakwalifikować do dalszego etapu). W związku z tym przewiduję, że największą pozytywną niespodziankę turnieju sprawi Urugwaj. Gdy ma się w ataku takiego geniusza, jak Suárez (któremu będzie partnerował równie świetny Cavani), a w obronie Diego Godína, to nawet półfinał nie jest rzeczą niemożliwą. W każdym razie Anglio (jest w jednej grupie z Urugwajem, Włochami i Kostaryką) – bój się!

Kto najbardziej rozczaruje?

Reprezentacja Anglii to od lat najbardziej przereklamowany zespół tego świata. Do tej pory jednak na każdym turnieju synom Albionu udawało się przebrnąć przez fazę grupową. Tym razem będzie inaczej – parafrazując generała Pattona, Włosi złapią Anglików za nos, a Urugwajczycy nakopią im do rzyci. I bardzo dobrze!

To tyle, jeżeli chodzi o prognozy. Relacje z kolejnych dni turnieju (które będę starał się – w miarę moich skromnych możliwości – przygotowywać) – już od jutra!

Ikaryjski lot Liverpoolu?

Nie będę ukrywał – bardzo lubię FC Liverpool. Pomimo że nie zaliczam się do zagorzałych fanów angielskiej Premier League ani tamtejszych klubów, to jednak The Reds od zawsze budzili moją sympatię. Przypuszczam, że po części stało się tak drogą eliminacji: niezdolność (wrodzona?) piłkarzy Arsenalu do radzenia sobie z presją i trudami sezonu nieustannie doprowadza mnie do szewskiej pasji; z kolei Manchester United to taki klub, któremu albo się wiernie kibicuje, albo równie żarliwie się go nienawidzi (a ja akurat do zwolenników United nie należę); Chelsea i Manchester City – gdy zaczynałem swoją przygodę z piłką – bądź tkwiły w przeciętności (The Blues), bądź szorowały o dno (City), tak więc nie było żadnego powodu, bym przelał na nie jakiekolwiek uczucia; natomiast by sympatyzować z Tottenhamem, trzeba być – jak podejrzewam – potężnie skażonym pierwiastkiem masochizmu, gdyż chyba tylko wówczas jest się w stanie czerpać przyjemność ze śledzenia ich kolejnych niepowodzeń. Jest też jednak parę elementów, które mi w The Reds prawdziwie imponują: od fantastycznego dopingu na Anfield Road (towarzyszącego piłkarzom na dobre i na złe) począwszy, poprzez poszanowanie i kultywowanie pamięci o przeszłości klubu (tak chwalebnej, jak i naznaczonej tragediami z Heysel i Hillsborough), a skończywszy na wpisanej w DNA tej drużyny woli walki do ostatnich sekund o każdą piędź boiska.

Z tych też względów ostatni, niezbyt udany tydzień w wykonaniu Liverpoolczyków, sprawił mi prawdziwy ból. Przypomnijmy w telegraficznym skrócie: niewiele ponad tydzień temu The Reds dali się ograć na własnym stadionie 0:2 Chelsea Londyn (w meczu, w którym już podział punktów stawiałby ich w komfortowej pozycji w wyścigu o mistrzostwo Anglii), zaś wczoraj – na domiar złego – zaledwie zremisowali 3:3 z Crystal Palace, w zgoła niewiarygodnych okolicznościach (jeszcze na 11. minut przed końcem prowadzili trzema bramkami). W rezultacie, chyba zaprzepaścili szansę na pierwszy od 24 (!) lat tytuł mistrzowski, który najpewniej powędruje do Manchesteru City (wystarczy, by w ostatnich dwóch meczach The Citizens przynajmniej raz wygrali i raz zremisowali – a że oba spotkania rozgrywają u siebie, sprawa wydaje się być przesądzona). Podopiecznych Brendana Rogersa żal tym bardziej, że wcześniej wykonali oni wręcz tytaniczną pracę, by sezon zakończyć na czele tabeli. Liczby mówią same za siebie: w okresie od Nowego Roku aż do feralnego spotkania z Chelsea Liverpool szedł w lidze jak tornado, notując 14 zwycięstw (w tym 11 z rzędu), 2 remisy i 0 porażek, przy 52 (!) bramkach strzelonych (to ponad 3 na mecz) i 21 straconych. W tym czasie The Reds rozstrzelali wielobramkowo m.in. Tottenham, Arsenal i Manchester United, a także – choć już z trudem – pokonali najgroźniejszego rywala do tytułu, w postaci Manchesteru City. Niestety wszystko wskazuje na to, że na próżno.

Prawda jest też taka, że ostatnie, nieudane spotkania z Chelsea i Crystal Palace bezlitośnie obnażyły dwie największe wady Liverpoolu. Po pierwsze, mecz przeciwko Chelsea pokazał, że The Reds póki co brakuje wyrachowania i piłkarskiego sprytu. Liverpoolczycy nie potrzebowali przecież w tym starciu zwyciężyć; wystarczyło, że przyczailiby się za podwójną gardą i pozwolili, aby Chelsea z mozołem konstruowała atak pozycyjny (który wszak nie jest ich mocną stroną). Zamiast tego rzucili się do ataku i – co było do przewidzenia – popełnili błąd, który został przez przeciwnika skwapliwie wykorzystany (co jak co, ale drużyny José Mourinho takich okazji po prostu nie marnują). Po drugie, po wczorajszym spotkaniu z Crystal Palace można już ogłosić to oficjalnie, urbi et orbi: piłkarze Liverpoolu kompletnie nie potrafią bronić. Oczywiście, oznaki owej defensywnej indolencji można było dostrzec już wcześniej, jednakże dopóki The Reds zdobywali więcej goli, niż tracili, dopóty na problem można było przymknąć oko. Wczoraj jednak mankament ten ujawnił się w całej pełni, w najgorszym możliwym dla piłkarzy Liverpoolu momencie. „Wyczynów” formacji defensywnej The Reds przy drugim i trzecim golu dla Crystal Palace nie warto nawet komentować (można je natomiast obejrzeć tutaj, ku przestrodze) – dość powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy w historii Premier League tak fantastycznej linii ataku (genialny Luis Suárez i niewiele mu ustępujący Sturridge) nie towarzyszyła równie fatalna obrona. Nic dziwnego, że po ostatnim gwizdku Urugwajczyk ryczał jak bóbr – miał bowiem świadomość straconej szansy, która szybko zapewne się nie powtórzy. On jednak latem i tak trafi do nowego klubu (mówi się o Realu Madryt), a co ma powiedzieć taki np. Steven Gerrard, który już chyba nigdy nie doczeka się mistrzostwa Anglii w barwach The Reds?

W NBA funkcjonuje takie mniej więcej porzekadło: atakiem można wygrać sezon zasadniczy, ale tytuły mistrzowskie zdobywa się obroną. Bardzo prawdopodobne, że Liverpool boleśnie przekona się, że powyższa reguła obowiązuje także w futbolu.

Dlaczego jedynie prawdopodobne, a nie pewne? No cóż, od wielu lat cechą Liverpoolu jest też to, że jeżeli już klub ten zdobywa jakieś trofeum, to niemal zawsze odbywa się to według scenariusza, który mógłby napisać sam Hitchcock. Finał Ligi Mistrzów z Milanem z sezonu 2004/2005 jest tu najbardziej oczywistym przykładem, ale nie jedynym. Był też przecież finał Pucharu UEFA w 2001 roku, w którym Liverpoolczycy dwukrotnie obejmowali prowadzenie, by za każdym razem je stracić, a o ich zwycięstwie w stosunku 5:4 zadecydował gol samobójczy strzelony w dogrywce; był finał FA Cup z 2001 roku, w którym jeszcze na 7 minut przed końcem The Reds przegrywali z Arsenalem 0:1, by ostatecznie triumfować, a także z 2006 roku, kiedy po remisie 3:3 w regulaminowym czasie (wyrównujący gol autorstwa Gerrarda padł – jakżeby inaczej – w ostatniej minucie) o zwycięstwie Liverpoolu nad West Hamem zadecydowały rzuty karne; był wreszcie również wygrany przez drużynę z Anfield finał Pucharu Ligi rozegrany w sezonie 2011/12 – oczywiście obowiązkowo po dogrywce (zgadnijcie, w której minucie dogrywki Cardiff City zdobyło gola na 2:2) i konkursie rzutów karnych. Wygląda to tak, jakby piłkarze Liverpoolu uparli się, by pucharów nie zdobywać w zwykłych okolicznościach, po jednostronnych spotkaniach, w których bezdyskusyjnie dominowaliby od początku do końca. Nie, ich takie wygrane nie zadowalają – oni muszą dojść do krawędzi, na skraj przepaści, i dopiero wówczas, gdy wydaje się, że już nic nie uratuje ich od klęski – rzucają się przeciwnikowi do gardła i rzutem na taśmę wyszarpują zwycięstwo.

Jeżeli zatem widzę dla Liverpoolczyków jakiś cień nadziei, by trofeum za wygranie Premier League w sezonie 2013/14 trafiło mimo wszystko do ich gabloty, to nadzieję tę pokładam właśnie w ich talencie do zwyciężania w sposób nadzwyczajny, niecodzienny. Do końca rozgrywek pozostało im jedno spotkanie, podczas gdy rywalom – dwa. Kto wie, co w tym czasie może się zdarzyć. Kto jak kto, ale akurat piłkarze Manchesteru City doskonale wiedzą, że losy mistrzostwa mogą się ważyć nawet do końcowych sekund ostatniego meczu sezonu (pamiętacie to, prawda?).

5 mgnień piłkarskiej wiosny

Ktoś kiedyś powiedział, że spotkania ćwierćfinałowe Ligi Mistrzów to sól tych rozgrywek. Tę błyskotliwą, zasłyszaną w telepatrzydle myśl długo przyjmowałem za pewnik. Jakiż w końcu jest lepszy moment, by stworzyć niezapomniany piłkarski spektakl, aniżeli ćwierćfinał – myślałem ja. Po pierwsze, na tym etapie turnieju z reguły nie ma już słabeuszy – i dobrze, bo co to za przyjemność po raz kolejny oglądać, jak Goliat spuszcza manto Dawidowi (tak, tak, w Lidze Mistrzów jest odwrotnie niż Starym Testamencie – duzi zwyciężają, a mali cieszą się, że w ogóle są zapraszani na ring). A po drugie, inaczej niż ma to miejsce w półfinałach (a w finale tym bardziej), w ćwierćfinałach futbolistom aż tak bardzo nie pęta jeszcze nóg ani strach przed porażką, ani narzucona przez trenera taktyka. Tak więc pierwotnie w notce tej miałem szczery zamiar rozpisać się, jak to wspaniale, widowiskowo i spektakularnie w owych ćwierćfinałach Ligi Mistrzów bywało. Gdy jednak zacząłem odrobinę grzebać w pamięci, to ku mojemu zdziwieniu okazało się, że w rzeczywistości na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat zbyt wielu fajerwerków w tej fazie rozgrywek nie uświadczyliśmy. Tzn. owszem, wybitne mecze się zdarzały, nie mówię, że nie. Ale też bez przesady – gdy prześledzi się przebieg ćwierćfinałów rok po roku, to wyjdzie na jaw, że czasami nawet przez kilka lat z rzędu (np. od sezonu 2008/09 do teraz) w zasadzie nie było w nich starcia, które z jakiegokolwiek względu trafiłoby do annałów tej dyscypliny.

Co w sumie znacznie ułatwia mi zadanie, które sobie w tej notce wyznaczyłem. Miało być o legendarnych ćwierćfinałach? To i będzie! Z całej, liczącej sobie już 21 lat historii Ligi Mistrzów, wytypowałem 5 ćwierćfinałowych spotkań, które moim skromnym zdaniem bezwzględnie należało obejrzeć.

Na pierwszy ogień idzie mecz sprzed lat 14, rozegrany w sezonie 1999/00 pomiędzy Valencią CF a Lazio Rzym na Estadio Mestalla. Lazio? Wówczas (w kwietniu 2000 roku) był to klub opromieniony aurą ostatniego w historii triumfatora Pucharu Zdobywców Pucharów, lider (i przyszły mistrz) włoskiej Serie A (wtedy wciąż jeszcze najmocniejszej ligi na świecie), w którego składzie figurowały takie nazwiska jak Nedvěd, Salas, Nesta, Mihajlović, Simeone czy Verón. Valencia? Poza znawcami hiszpańskiego futbolu mało kto drużynę Nietoperzy kojarzył (choć czas pokazał, że i w jej szeregach znajdowali się w owym czasie piłkarze wybitni), a już na pewno nikt o zdrowych zmysłach nie przypuszczał, że z pojedynku z Rzymianami wyjdzie ona obronną ręką. Tymczasem tak właśnie się stało, a losy rywalizacji rozstrzygnęły się już w pierwszym spotkaniu, w którym Valencia rozgromiła rywali w stosunku 5:2. Nie tylko jednak wynik robił wrażenie, lecz i sposób gry Hiszpanów – szybki, zdecydowany, oparty na błyskawicznie wyprowadzanych kontratakach, które rozrywały włoską obronę na strzępy. Z takiej właśnie gry Valencia miała słynąć w Europie przez najbliższe kilka lat i dzięki niej odnosić największe sukcesy w swej klubowej historii. W tym sensie zwycięski mecz z Lazio stanowił narodziny tego wspaniałego zespołu.

Do historii przeszedł również inny z ćwierćfinałowych bojów tej samej edycji Ligi Mistrzów, stoczony pomiędzy Manchesterem United (obrońcą tytułu z poprzedniego roku) a Realem Madryt. O pierwszym meczu, rozegranym w stolicy Hiszpanii, nie warto wspominać (był bezbramkowy remis, a z boiska generalnie wiało nudą), jednakże już spotkanie rewanżowe z nawiązką wynagrodziło ten niedosyt. Na Old Trafford padł wówczas wynik 3:2 dla Realu, co było sporą niespodzianką (były takie czasy, gdy zwycięstwa Realu ujmowano w tych kategoriach). Faktem jest jednak, że Królewscy wzlecieli w tym meczu na poziom wręcz niebotyczny – po niespełna godzinie gry prowadzili już 3:0 i był to wynik w pełni zasłużony. „Swojaka” ustrzelił Roy Keane, potem dwukrotnie ukłuł gospodarzy Raul. Druga bramka autorstwa Hiszpana uzyskała status legendarnej, ale nie za sprawą samego strzelca, lecz dzięki niesamowitej akcji skrzydłem, którą przeprowadził Argentyńczyk Fernando Redondo. Trick, którym ośmieszył obrońcę United, Henninga Berga (obecnego trenera Legii Warszawa), to najbardziej spektakularna kiwka w dziejach Ligi Mistrzów.

W tej wyliczance nie może zabraknąć także kolejnego starcia rozegranego pomiędzy tymi samymi zespołami, tym razem w sezonie 2002/03. Tu role się odwróciły – po wygranej 3:1 w pierwszym meczu faworytem do awansu byli Królewscy, w których składzie brylowali wówczas m.in. Zidane, Figo, Roberto Carlos i Ronaldo (ten właściwy, brazylijski). Rewanżowe spotkanie w Manchesterze stało pod znakiem doskonałej gry obu drużyn w ataku i nieco gorszej w defensywie – stąd hokejowy wynik 4:3 dla United. Oglądało się to wyśmienicie, tym bardziej, że był to chyba jedyny raz, gdy wielki występ w Lidze Mistrzów zanotował Ronaldo. Aż dziw bierze, że ten wybitny goleador w najważniejszych rozgrywkach klubowych praktycznie nie zaistniał – pod tym względem chyba nawet Zlatan Ibrahimović jest od niego bardziej spełniony. Opisywany wieczór na Old Trafford należał jednak wyłącznie do niego, czego rezultatem był efektowny hat – trick w wykonaniu Brazylijczyka (inna sprawa, że bramkarz gospodarzy, Fabien Barthez, specjalnie mu w tym nie przeszkadzał).

Szerokim echem odbiły się również ćwierćfinałowe zmagania pomiędzy AC Milan a Deportivo La Coruña z sezonu 2003/04. Już pierwszy mecz (4:1 dla Milanu na San Siro) mógł się podobać, w żaden sposób jednak nie zwiastował cudu (bo chyba w takich kategoriach należy rozpatrywać wyczyn piłkarzy Deportivo), jaki wydarzył się w rewanżowym spotkaniu w La Coruñi. A cóż tam się takiego stało? Ano to, że już w pierwszej odsłonie rewanżu Deportivo – grające tego dnia doprawdy fenomenalnie – odrobiło straty (wynik 3:0 do przerwy po golach Pandianiego, Valeróna i Luque). W drugiej połowie kolejną bramkę dołożył Fran, i w efekcie wielki Milan sensacyjnie pożegnał się z Ligą Mistrzów. A że był to Milan wielki, to nie ulega wątpliwości – do obrońców tytułu z poprzedniego roku (Szewczenko! Nesta! Pirlo! Seedorf! Inzaghi! Maldini! Gattuso! – że tak jednym tchem wymienię) przed sezonem 2003/04 dołączyli jeszcze Cafu i Kaká (wówczas grający jak młody bóg, nie to, co dziś). Śmiem twierdzić, że w owym czasie Mediolańczycy zgromadzili w szatni arsenał jeszcze bardziej imponujący, aniżeli podczas zwycięskich dla nich kampanii z sezonów 2002/03 i 2006/07. W meczu z Deportivo zupełnie jednak potracili głowy. Można jedynie snuć przypuszczenia, co by było, gdyby Milan zachował zimną krew zarówno w tym meczu, jak i przez 5 minut rozegranego rok później finału w Stambule z Liverpoolem (gdy prowadząc 3:0 w mgnieniu oka tylko sobie znanym sposobem roztrwonił całą przewagę). Może gdyby nie te łącznie 95 minut futbolowej aberracji, to Milan miałby dziś w gablocie dwa puchary z wielkimi uszami więcej. Z klęski z Deportivo i tak jednak Mediolańczycy podnieśli się stosunkowo szybko. Gorzej było z ich przeciwnikami – paradoksalnie triumf nad Milanem był ostatnim wielkim meczem w Europie w wykonaniu Superdepor (ech, co to była za drużyna!) – w półfinale Ligi Mistrzów zatrzymał ich Mourinho, potem przyszły lata chude, a skończyło się dwukrotnym spadkiem do 2. ligi hiszpańskiej.

Na koniec, wypada wspomnieć o szalonym spotkaniu, jakie w sezonie 2008/09 rozegrały między sobą Chelsea Londyn i Liverpool FC. Przed rewanżem w Londynie wydawało się, że jest „pozamiatane”, gdyż w pierwszym spotkaniu The Reds ulegli u siebie Londyńczykom aż 3:1. Dowodzony przez Rafę Beniteza Liverpool po raz kolejny jednak udowodnił, że broń składa dopiero po ostatnim gwizdku. Powtórki ze Stambulu (gdzie Gerrard i spółka odrobili trzybramkową stratę do Milanu) wprawdzie ostatecznie nie było, ale wynik meczu rewanżowego zmieniał się jak w kalejdoskopie: od 2:0 dla Liverpoolu, przez 3:2 dla Chelsea, do remisu 4:4. Koniec końców do półfinału awansowała Chelsea, by tam w ostatnich sekundach dwumeczu paść od strzału rozpaczy Andresa Iniesty. Ale to już temat na osobną historię…

Droga do Francji – losowanie grup eliminacji Euro 2016

12.00 Rozpoczyna się losowanie eliminacji Euro 2016! 53 drużyny podzielono na 6 koszyków. Z nich rozlosowanych zostanie 9 grup – 8 po 6 zespołów i jedna pięciozespołowa. Francja jako gospodarz udziału w eliminacjach nie bierze.

12.05 Bezpośredni awans wywalczą zwycięzcy grup, zespoły z drugich miejsc, a także reprezentacja z trzeciej lokaty z najlepszym bilansem. Pozostałe drużyny z trzecich miejsc utworzą 4 pary barażowe – triumfatorzy pojadą pod Wieżę Eiffla, przegrani zostaną w domu.

12.15 W trakcie losowania w rolę „sierotek” wcielą się wybitni bramkarze z przeszłości. Wśród nich pojawi się też Jan Tomaszewski, któremu akurat na Mistrzostwach Europy nigdy nie było dane zagrać.

12.27 Pierwszy koszyk rozlosowany. Do grupy pięciozespołowej trafiła Portugalia, pozostałe potęgi (plus, nie wiedzieć czemu, Bośnia i Hercegowina) wylądowały w grupach, które liczyć będą po 6 zespołów.

12.29 Debiutant na arenie międzynarodowej – Gibraltar – trafił do grupy „niemieckiej”. Do grupy C – z Hiszpanią – z przyczyn politycznych dołączyć nie mógł.

12.31 W świetle ostatnich wydarzeń w Kijowie byłoby ciekawie, gdyby Ukraina wpadła w eliminacjach na Rosję. A gdyby tę mieszankę doprawić jeszcze do smaku Polską, mielibyśmy grupę podwyższonego napięcia. Czas pokaże, czy tak się stanie.

12.35 Islandia – jako pierwsza drużyna losowana z piątego koszyka – trafia do grupy z Holandią i Kazachstanem. Bardziej oddalonych od siebie geograficznie przeciwników chyba już w tych eliminacjach nie będzie – odległość w linii prostej pomiędzy Reykjavikiem a Astaną wynosi w przybliżeniu 4.377 km.

12.42 Póki co wygląda na to, że Grecy będą w tych eliminacjach podróżować głównie na północ: na Wyspy Owcze, do Finlandii i do Irlandii Północnej.

12.46 Teraz czas na koszyk trzeci, w którym została umieszczona reprezentacja Polski!

12.48 Najpierw Turcja – trafia do grupy „holenderskiej”.

12.49 Czyżbyśmy mieli wpaść na naszych zachodnich sąsiadów? Tak jest, wpadamy na Niemców, do których już wcześniej dołączyli Szkoci, Gruzini i Gibraltarczycy!

12.50 No cóż, o wyjściu z grupy z pierwszego miejsca możemy zapomnieć (jeśli oczywiście przed losowaniem ktoś w to wierzył), pozostaje walka o miejsce drugie lub trzecie. Pytanie brzmi: jaki zespół z drugiego koszyka trafi do naszej grupy? Jeśli Belgia, to za wesoło nie będzie.

12.54 Jan Tomaszewski rozpoczyna losowanie koszyka drugiego. I sprawia, że Czechy trafiają do grupy z Holandią.

12.56 Ukraina w grupie „hiszpańskiej”. Teraz czas na rywala dla Polaków.

12.57 Irlandia! Dramatu nie ma, z Zielonymi możemy nawiązać równą walkę! No i zanosi się na kolejną inwazję w wykonaniu The Boys in Green w naszym kraju.

13.00 Ostatni akord losowania – Dania dołącza do Portugalii, Serbii, Armenii i Albanii. Dania i Portugalia spotkały się także w eliminacjach Euro 2012, jak i fazie grupowej finałowego turnieju.

13.30 Losowanie za nami, czas na krótkie podsumowanie. Z perspektywy ogólnej: najmocniejsze grupy to A (Holandia, Czechy, Turcja; choć „Pomarańczowi” zapewne tradycyjnie pogromią rywali) oraz I (Portugalia, Dania, Serbia), z kolei na najsłabszą wygląda grupa F, z Grecją jako faworytem. Z perspektywy polskiej: losowanie należy chyba uznać za udane, mogło być o wiele, o wiele gorzej. W rywalizacji z Niemcami szans nie mamy rzecz jasna żadnych, ale już z Irlandczykami czy Szkotami powinniśmy mierzyć się jak równy z równym. Gruzja to raczej zespół słabszy od nas, podobnie jak Gibraltar – choć akurat o tej reprezentacji póki co za wiele powiedzieć się nie da (przetestujemy ją jako jedni z pierwszych).