Miesiąc: Październik 2013

Śnięte Derby

Dzień 31 października 2013 roku. Godzina 18:00. Stadion Camp Nou, Barcelona. To właśnie w tej chwili i w tym miejscu rozbrzmi dziś gwizdek arbitra rozpoczynający pierwsze w tym sezonie, długo wyczekiwane ligowe starcie pomiędzy FC Barceloną a Realem Madryt. Ale, ale… No właśnie, czy aby na pewno długo wyczekiwane? Przyznam się, że jeżeli o mnie chodzi, to wieczorne El Clásico budzi we mnie co najwyżej letnie emocje. Nie zrozumcie mnie źle – to wciąż wspaniałe zespoły, złożone z chmary genialnych piłkarzy (i dwóch Überpiłkarzy), faworyci do wygrania La Liga i do uniesienia Pucharu z Wielkimi Uszami. A jednak ja, który przez ostatnie 4 – 5 lat każdorazowo chłonąłem zmagania tych gigantów całym swoim jestestwem, teraz uczynię to głównie z konieczności (to w końcu Gran Derby, totalne ich olanie byłoby w złym tonie). I mam wrażenie, że nie jestem w tym odczuciu odosobniony. Skąd to się bierze?

Przede wszystkim stąd, że… inni grają po prostu lepiej. Ba, nie tylko lepiej – także ładniej dla oka i nowocześniej. Wystarczy spojrzeć, jak widowiskowo rozgrywa piłkę Arsenal (zerknijcie choćby na akcję – rozpływał się już nad nią Michał Okoński, tak więc temat można śmiało uznać za wyczerpany), jak błyskawicznie przemieszczają się od pola karnego do pola karnego podopieczni Jurgena Kloppa, czy też jak walczą o każdy metr kwadratowy boiska futboliści Atletico Madryt, by zdać sobie sprawę z tego, że w chwili obecnej ani Barcelona, ani Real, nie są już dla nikogo punktem odniesienia. Trafnie zauważył wspomniany już wyżej Michał Okoński, że styl gry Arsenalu automatycznie nasuwa skojarzenia z tiki-taką z najlepszych czasów Barcelony – tyle że właśnie, Katalończycy już tak nie grają. To ostatnie akurat mogę potwierdzić – próbowałem oglądać ostatnie ligowe spotkanie Barcy z Osasuną i gdyby nie to, że śmierć z nudów jest póki co niemożliwa, po 90 minutach wpatrywania się w ten wątpliwej jakości spektakl pewnikiem pozostałby ze mnie jeno smętny kadawer.

Sęk w tym, że to nie jest tak, że tiki-taka z dnia na dzień przestała działać. Nic z tych rzeczy, ona nadal działa – ale w wykonaniu innych drużyn. Przykłady? Choćby ostatnie pogromy w Lidze Mistrzów – nie dość, że w ostatnią środę PSG i Bayern zdemolowały swoich przeciwników w stylu iście porywającym (po 5:0), to jeszcze wymieniły przy tym odpowiednio 694 i 744 podania. Przecież tak jeszcze do niedawna grali Katalończycy! Choć chyba nawet oni nie dominowali aż w takim stopniu, jak czyni to obecny Bayern. Weźmy statystyki Bawarczyków z meczu przeciwko Viktorii Pilzno: posiadanie piłki – 70%, liczba strzałów – 35 (Czesi na bramkę Neuera nawet się nie zamachnęli), liczba strzałów celnych – 22, celność podań – 90%. Aż trudno znaleźć słowa, które w pełni oddawałoby skalę tych osiągnięć. Wygląda na to, że – choć wydawało się to nieprawdopodobne – Guardioli udało się wynieść maszynkę stworzoną przez Juppa Heynckesa na jeszcze wyższy, niebotyczny poziom.

Brak Guardioli (i jego odwiecznego adwersarza w osobie Jose Mourinho) na ławce trenerskiej odpowiednio Barcelony i Realu to zresztą kolejny powód, dla którego dzisiejsze El Clásico nie będzie smakować tak samo, jak jeszcze to niedawna to bywało. Owszem, klasie trenerskiej prowadzącego Królewskich Carlo Ancelottiego trudno cokolwiek zarzucić, wszak fachowiec to wybitny, co udowadniał i w Milanie, i – w mniejszym stopniu – w Chelsea. Podobnie wygląda sprawa ze szkoleniowcem Barcy – Gerardo Martino, choć do niedawna dla wielu był postacią całkowicie anonimową, zanotował właśnie najlepszy ligowy start w historii klub; mieć do niego pretensje byłoby w tej sytuacji niedorzecznością. Gdzież jednak im obu do Pepa i Mourinho – trenerskich wizjonerów, wybitnych taktyków i nieuleczalnych perfekcjonistów. Hiszpan i Portugalczyk samą swoją obecnością elektryzowali tłumy i inspirowali piłkarzy do wielkości. Włoch i Argentyńczyk, każdy z nich o aparycji dobrodusznego, nieco znudzonego całym tym otaczającym go zgiełkiem wujka, nawet krzycząc nie są w stanie wywrzeć podobnego efektu.

Cóż więc zobaczymy dziś na Camp Nou? Być może wielki spektakl – potencjał oba zespoły mają ogromny, a jakiż jest lepszy moment, by go wyzwolić, aniżeli Gran Derby właśnie. Obawiam się jednak, że ujrzymy co innego – wymieniane w niespiesznym tempie dziesiątki podań i próby wejścia z piłką do bramki w wykonaniu Barcy oraz nierówny, niezdecydowany Real Madryt, niepotrafiący dokonać wyboru pomiędzy szybką grą z kontrataku (wodą na młyn dla Ronaldo i Bale’a) a misternie konstruowanym atakiem pozycyjnym (preferowanym przez Isco i Modrica). Obym się mylił, i oby dzisiejsze spotkanie udowodniło, że serce europejskiego futbolu wciąż bije na Półwyspie Iberyjskim.

Co dalej z Fornalikiem?

Przyznam się, że w sprawie dalszych losów naszego obecnego selekcjonera jestem rozdarty niczym owa przesławna sosna z końcowych kart „Ludzi bezdomnych” Żeromskiego (notabene – wyjątkowo fatalnej powieści, nie polecam).

No bo z jednej strony – trudno zaprzeczyć, że w jesiennych meczach polskiej kadry widoczny był postęp (drobny wprawdzie, ale jednak postęp), zwłaszcza w porównaniu z wiosenno – letnią mizerią. Już przeciwko Czarnogórze do wygranej zabrakło niewiele, zaś w meczu z Ukrainą gra naszych reprezentantów długimi momentami naprawdę mogła się podobać. Dodatkowo, przez moment mogło się wydawać, że selekcjoner wpadł w końcu na pomysł, jak zaradzić odwiecznemu problemowi polskiej kadry – tj. obsadzić środek pomocy; Krychowiak jako defpom, Klich na „ósemce” i młody Zieliński w roli ofensywnego pomocnika – nie powiem, współpraca tego tercetu w spotkaniach z Danią, Czarnogórą i San Marino, budziła we mnie nieśmiałe nadzieje na lepsze jutro.

Ale… No właśnie, decyzje personalne, jakie Waldemar Fornalik podjął przed starciem w Charkowie, chyba jednak przeczą tezie, iż dowodzona przez niego kadra zmierza w jakimkolwiek sensownym kierunku. Skoro po roku pracy z kadrą, w przeddzień „meczu ostatniej szansy” (którego to już w tych eliminacjach?) z Ukrainą, selekcjoner szuka ratunku u niepowoływanych od dawna Mariusza Lewandowskiego, Sławomira Peszki i Grzegorza Wojtkowiaka, a ci – rzuceni na głęboką wodę – nie tylko nie odstają, ale należą do wyróżniających się postaci na boisku, to trudno o bardziej wyraźny dowód na to, iż budowie tej drużyny nie towarzyszy żadna głębsza myśl przewodnia, lecz chaos i przypadek. Od pierwszego dnia kadencji Fornalika aż do dzisiaj reprezentacja przypomina kocioł, do którego kucharz wrzuca co rusz to nowe składniki, ale efekt tych działań jest z grubsza wciąż taki sam – jak nie potrafiliśmy pokonać nikogo poza Mołdawią i San Marino (tych drugich stłukliśmy nawet dwukrotnie!), tak nie potrafimy dalej.

Zasadniczo skłaniam się ku tezie, że selekcjonera nie powinno się zwalniać już po pierwszych nieudanych eliminacjach – tym bardziej, że w przeciwnym wypadku drużynę narodową praktycznie co dwa lata trzeba budować od podstaw. Problem w tym, że w obecnym kształcie kadra Fornalika zdaje się nie mieć żadnych fundamentów, na których warto byłoby cokolwiek budować. A skoro tak, to może rzeczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby rozpirzyć ten zespół na cztery wiatry i misję tworzenia drużyny narodowej powierzyć komuś bardziej kompetentnemu. Pytanie tylko, komu, bo na chwilę obecną rozsądnych kandydatur na stanowisko selekcjonera ani widu, ani słychu (i dotyczy to zarówno tubylców, jak i cudzoziemców). Może więc jednak Fornalik? Jak już mówiłem, w tej sprawie jestem niczym ta sosna rozdarta.